czwartek, 16 września 2021

Santorini, Grecja 2021 - cz. 4

 

Nieodzownym dla mnie elementem zwiedzania i poznawania nowych miejsc jest smakowanie lokalnych przysmaków i próbowanie dań, których wcześniej nie jadłem. Ponieważ, jak już pisałem, miałem trochę okazji, żeby w Grecję się „wgryźć”, więc myślałem, że trudno będzie znaleźć coś nowego, ale udało się. Pierwszy raz spróbowałem na przykład favę – grecką pastę z żółtego łuskanego grochu. W konsystencji przypomina nieco hummus i jest zwykle podawana na zimno jako przystawka. Nam nie przypadła do gustu, ale wiele osób się nią zajada.

Na pewno warta spróbowania jest moussaka – zapiekanka trochę przypominająca lasagne, ale bez makaronu. Główne składniki to bakłażan, ziemniaki, mięso mielone i sos beszamelowy oraz ser. Ale numerem 1 są zdecydowanie souvlaki, czyli mięso wieprzowe lub drobiowe opiekane na ruszcie w formie szaszłyków. Podawane po prostu z sosem tzatziki i frytkami lub w bułce typu pita.

I właśnie pitę souvlaki lub pitę gyros (tutaj zamiast wieprzowinki ściągniętej z patyczków mamy mięso ścinane cienko jak do tureckiego kebaba) mógłbym jeść 3 razy dziennie. Delikatne mięsko w akompaniamencie soczystego pomidorka dojrzewającego na skąpanych greckim słońcem polach, z kilkoma piórkami czerwonej cebuli, przykryte kołderką jogurtowego sosu tzatziki z drobno posiekanym ogórkiem flirtującym z wyrazistym czosnkiem, a wszystko zawinięte w rożek puszystym pszennym placuszkiem i udekorowane kilkoma złocącymi się frytkami... Właśnie przeczytałem co napisałem i widzę, że nieźle mnie poniosło... Ale to proste (i w większości tanie) danie jest naprawdę genialne. Nie wiem jak Wy, ale ja zgłodniałem i właśnie sobie zrobiłem przerwę na małą przekąskę.

Jeśli nigdy wcześniej nie próbowaliście ośmiornicy czy kalmarów, to polecam zrobić to właśnie w Grecji (lub innym miejscu gdzie są dostępnie świeżo złowione, a nie mrożone). Wbrew powszechnemu przekonaniu, mięso ośmiornicy nie jest gumiaste, lecz kruche i delikatne. Oczywiście, pod warunkiem, że świeże i odpowiednio przyrządzone. W Polsce o to bardzo ciężko.

Jak już wcześniej wspomniałem, Santorini do najtańszych miejsc nie należy. Dotyczy to również restauracji, gdzie średnio za przystawkę musimy zapłacić 7-10 euro, a dania główne zaczynają się od 15 euro. Często na dzień dobry uraczą cię chlebem i wodą (prawie jak polska tradycja witania chlebem i solą), ale nie liczcie, że to dobroduszny gest – niechybnie i skrupulatnie doliczą to do końcowego rachunku. Jeśli nie chcemy przepłacać i chcemy mieć pewność odpowiedniej jakości, z pomocą przychodzi aplikacja TripAdvisor, gdzie możemy poczytać opinię i wybrać to co nam najbardziej odpowiada. Właśnie dzięki tej apce trafiliśmy do restauracji, której właścicielem jest Polak i który oferuje specjalny rabat dla rodaków. Miły gest, a jedzonko prawdziwie greckie i pyszne.

Wychwalaną już przeze mnie pitę można znaleźć praktycznie w każdym barze i w większości miejsc jest to niedrogie danie (już od 2,60 euro), a doskonale nadaje się na szybką przekąskę na lunch (jak i na drugie śniadanie, i trzecie śniadanie, i wczesny podwieczorek, i późny podwieczorek...) No co ja zrobię, że średnio co 2-3 godziny muszę coś zjeść.

Jeśli dopadł was tylko mały głód, to zajrzyjcie do piekarni i spróbujcie tiropites (zwaną również tiropitakia) – bułeczka na ciepło z ciasta filo z serem feta, najczęściej w formie trójkąta.

Z nowych rzeczy również miałem okazję jeść lody z dżemu (sic!) oliwkowego. Już oczami wyobraźni widzę co niektórych twarze powykręcane w odruchu obrzydzenia, ale zapewniam was, że to było bardzo smaczne.

Dla amatorów tradycyjnym polskich dań (żarcik) w miejscowości Fira jest też McDonald's. Nie zajrzeliśmy do niego i teraz trochę żałuje, bo jestem ciekawy czy wykorzystali w swoim menu lokalne produkty.

Prawie zapomniałem wspomnieć, że jest coś co wcale nie jest droższe niż w Polsce. Dzięki naszym decydentom (niby dbającym o nasze zdrowie), którzy wprowadzili tzw. podatek cukrowy, w konsekwencji czego napoje słodzone stały się niemal towarem luksusowym, cena Coca-Coli na Santorini mile nas zaskakuje. Lecz po co pić colę jak do gaszenia pragnienia idealnie nadaje się Frappe – kawa mrożona, którą Grecy piją hektolitrami. Jak widzisz tubylca bez kubka frappe w dłoni to znaczy, że albo właśnie skończył, albo idzie kupić. A jeśli wolicie kawę na gorąco, to koniecznie zamówcie „ellinikos kafes” (dosł. grecka kawa). U nas bardziej znana jako kawa po turecku – gotowana w specjalnym tygielku. Pychota.

O jedzeniu i piciu już chyba starczy, ale nie byłbym sobą gdybym nie napisał nic o języku. Ja oczywiście chciałem poćwiczyć mój zardzewiały (choć raczej powinienem napisać: zapomniany) grecki. Niestety, znajomość języka to nie jest jazda rowerem. Jak to mówią za wielką wodą: „Use it or lose it.” Jak nie używamy danego języka, nie ważne jak dobrze nim władaliśmy, po jakimś czasie ulecą z pamięci nawet najbardziej podstawowe słówka. Ja przed każdym wyjazdem próbuję albo poznać kilka najważniejszych zwrotów w danym języku, albo jak w tym przypadku, odświeżyć je sobie i zabłysnąć na miejscu. Najczęściej moje „błyszczenie” kończyło się już po przywitaniu, ale w dwóch przypadkach tak mi ładnie poszła wymiana uprzejmości i zapytanie o dany produkt, że ekspedientka przekonana, że ma przed sobą rodowitego Greka, zaczęła z prędkością karabinu maszynowego objaśniać szczegóły, a ja w panice wyłapując tylko pojedyncze słowa próbuję zrozumieć o czym ona do mnie rozmawia, po czym kapituluję i ku jej ogromnemu zdziwieniu przechodzimy na język angielski.

Tutaj miła niespodzianka, bo na Santorini wszyscy bardzo sprawnie władają językiem angielskim. W innych częściach Grecji możemy mieć większe problemy w komunikacji.

Z ciekawostek warto dodać, że w kranach leci lekko słona woda. Ze względu na ubogie zasoby słodkiej wody (pamiętacie? Tam praktycznie nigdy nie pada), do celów użytkowych wykorzystuje się odsoloną wodę morską. Generalnie zupełnie nie przeszkadza to podczas kąpieli czy nawet mycia zębów, ale nie nadaje się do picia (w przeciwieństwie do innych miejsc w Grecji, gdzie śmiało można pić wodę prosto z kranu).


Myślę, że na tym skończę opis tej wycieczki. Mam nadzieję, że tym co byli na Santorini odżyły wspomnienia, a pozostałym narobiłem smaka na odwiedzenie tej perły Cyklad, bo zdecydowanie warto.

Do usłyszenia po następnej podróży!




















środa, 15 września 2021

Santorini, Grecja 2021 - cz. 3

 

Co można robić na Santorini oprócz zachwycania się pięknymi widokami i prób uchwycenia ich aparatem? Opcji jest co najmniej kilka. Grzechem byłoby nie wykąpać się w ciepłym morzu Egejskim. Mamy tutaj kilka plaż i to w całkiem oryginalnych kolorach. Na pierwszym ogień idzie Red Beach. Skały i piasek mają autentyczny przepiękny odcień czerwieni. Dojście dość stromym urwiskiem po luźnym żwirku. Zdecydowanie polecam iść w dobrym obuwiu. Klapeczki mogą nam w najlepszym razie zafundować wykręconą kostkę, a w skrajnym przypadku zjazd kilkanaście metrów w dół skarpy. Plaża wąska, więc nie ma szału z miejscem na leżakowanie, ale warto choć na chwilę tu zajrzeć. Na Santorini jest też plaża biała, niestety raczej tylko z nazwy. Myślałem, że nawigacja się z nami droczy, bo niby jesteśmy na White Beach, a ja widzę czarny żwirek. Ale okazało się, że dobrze trafiliśmy, a nazwę plaża wzięła nie od koloru piasku, a skał ją otaczających. Plaży czarnej nie musicie specjalnie szukać, bo większość właśnie jest w tym kolorze. Mamy większe i mniejsze kamyki, a nawet dość drobny piasek w odcieniach czerni, co mi zarówno w strukturze, jak i w kolorze przypominało mielony mak. Wbrew obawom, czarny piasek nie brudzi.

A skąd takie kolory? Santorini to de facto wulkan i zastygła lawa. Fascynująca i tragiczna jest historia wyspy, która otrzymała aktualny kształt rogala (wiem, bardzo naukowe określenie) zaledwie 3600 lat temu. Wcześniej była to okrągła wyspa nosząca nazwę Strongili i przez część badaczy jest uważana za mityczną Atlantydę. W 1630 r. p.n.e., w skutek jednej z najpotężniejszych erupcji w ostatnich 10.000 lat, większość wyspy się zapadła tworząc prawie pionowe ściany kaldery, tak zachwycające turystów. Jeśli akurat pojęcie „kaldera” jest Wam obce jak mi jeszcze tydzień temu (chyba na tej lekcji geografii grałem w statki, bo przecież jak większość młodych ludzi byłem przekonany, że i tak mi się to nie przyda) to śpieszę z wyjaśnieniem. Najprościej mówiąc, kaldera jest ogromnym wgłębieniem powstałym po erupcji wulkanu. Jest to zapadnięty stożek wulkaniczny, który w tym przypadku został zalany wodą.

Santoryńska kaldera jest jedną z największych na świecie. Jej średnica wynosi ok. 10 km, a głębokość miejscami przekracza 300 metrów. Taka głębokość stanowi problem dla wielkich wycieczkowców, które nie mają wystarczająco długich kotwic, żeby zahaczyć o dno i nie mogą dobijać do nabrzeża przy starym porcie.

Dodatkowo na środku kaldery, w wyniku kolejnych erupcji zaledwie 300 lat temu powstała nowa wysepka Nea Kameni, która jest niczym innym jak zastygłą magmą i nowym czubkiem wulkanu. Ostatni wybuch miał tu miejsce w 1950 roku, a wulkan choć uśpiony to nadal jest aktywny.

Ze starego portu dwa razy dziennie wypływają stateczki na zwiedzanie kaldery, wulkanu i do gorących źródeł. Taka kolejność byłaby logiczna, ale proponuję upewnić się, że dany organizator rejsu planuje realizować wycieczkę w takiej kolejności. Nas niestety najpierw zawieźli na kąpiele w gorących źródełkach. Samo doświadczenie ciekawe, bo ze statku wskakujesz do morza i płyniesz w stronę pomarańczowo-brunatnej wody, która ma temperaturę ok. 33-35 stopni. Ponoć woda ta ze względu na zawarte w niej minerały i duże stężenie siarki korzystnie wpływa na skórę. Może i wpływa, ale jak byśmy mieli szansę trochę się w niej pomoczyć. Raczej nie wykorzystamy tych walorów podczas parominutowego pluskania, a tylko tyle czasu nam dano. Jak wspomniałem, fajnie byłoby tym zakończyć wycieczkę a nie zaczynać, zważywszy, że później nie masz się jak opłukać ze słonej wody, a czeka cię ok. 45-minutowa wspinaczka na smagany wiatrem i rozpalony słońcem wulkan.

Kiedy już dotrzemy na szczyt, oprócz podziwiania panoramy całej Santorini możemy zobaczyć na własne oczy parę buchającą z kilku otworów na zboczu krateru i poczuć zapach siarki. Dla mnie bardzo interesująca przygoda, choć moja małżonka delikatnie mówiąc nie podzielała mojego entuzjazmu.

Skoro już mowa o historii i wulkanie, to nie sposób nie wspomnieć o Akrotiri, gdzie znajdziemy ruiny starożytnego miasta zniszczonego właśnie przez wielką erupcję sprzed 3600 lat. Choć zniszczone to nie jest właściwe słowo, bo zważywszy na niemały upływ czasu i klęskę jaka go dotknęła, to zachowało się w znakomitej formie. To dzięki temu, że w początkowej fazie erupcji z wulkanu wydostały się lekkie popioły, które szczelnie przykryły całą wyspę, a następnie ta warstwa została pokryta lekkim pumeksem. To wszystko, choć nieuchronnie przyniosło zagładę wszystkim ówczesnym mieszkańcom, którzy nie zdołali uciec, to pozwoliło przetrać większości budynków do naszych czasów. Ta osada, zwana Greckimi Pompejami, to zachwycające świadectwo zaawansowania technologicznego tamtej cywilizacji. Wiele domów miała aż 3 kondygnacje, duże okna i pięknie zdobione ściany. Co mnie najbardziej zaskoczyło, to fakt, że w domach posiadali kanalizację oraz bieżącą wodę, i to w dodatku również ciepłą, doprowadzaną ze źródeł termalnych. Ruiny, choć na oko mają powierzchnię 3 tyś metrów kwadratowych, są w całości pod zadaszeniem, zapewne w celu ochrony przez czynnikami atmosferycznymi, ale zwiedzający również docenią możliwość skorzystania z cienia.

Na wyspie są też i inne muzea. My wybraliśmy się do muzeum... pomidora. Prawdę mówiąc nie wiedziałem wcześniej o istnieniu takowego, ale jak zobaczyłem znak przy drodze to zapragnąłem go zwiedzić. W zasadzie jest to muzeum poświęcone głównie założycielowi fabryki – D. Nomikosowi oraz procesowi wytwarzania pasty pomidorowej. Wiem co myślicie, ale muzeum jest utrzymane w ciekawym klimacie, mamy do dyspozycji przewodnik audio, a na końcu możemy degustować samą pastę jak i przepyszny dżem z pomidora. Dla mnie miejsce warte odwiedzenia.

To tam też uświadomiono nas, że pomidory uprawiano praktycznie bez wody. Na Santorini praktycznie nigdy nie pada (ewentualnie trochę w grudniu i styczniu), wody pitnej nikt do podlewania nie będzie marnował, więc jak to w ogóle możliwe? Otóż lekka gleba wulkaniczna dobrze chłonie wilgoć i ta wilgoć z powietrza jest jak widać wystarczająca do uprawy pomidorów koktajlowych nawet na skalę przemysłową. Jednak, gdy turystyka zdominowała wyspę, nie było już wystarczająco miejsca na uprawę pomidorów.

Nie zrezygnowano jednak z uprawy winogron, choć muszę przyznać, że przez pierwsze 2 dni nie wiedziałem, że patrzę na winorośle, które pokrywają praktycznie każdy wolny skrawek terenu. Normalnie spodziewałbym się pnących się w górę po sznurku roślin, a okazuje się, że to takie niepozorne małe krzaczki wysokości maksymalnie 30-40 cm w odstępach ok. 1-1,5 m od siebie. Od początku uprawy winorośle są one kształtowane w formę koszy, co po pierwsze chroni je od uszkodzeń przez mocne wiatry wiejące w lecie na Santorini, po drugie grona schowane w takim koszu lepiej są chronione przed palącym słońcem, a po trzecie, jak w przypadku pomidorków, sprzyja to lepszemu wchłanianiu wilgoci. O tym i o wielu innych ciekawostkach dowiedziałem się w kolejnym muzeum – Muzeum Wina. Zwiedzamy podziemia, w których przedstawione są kolejne etapy tradycyjnych metod produkcji wina. Na koniec od teorii przechodzimy do praktyki, czyli degustacja lokalnych wyrobów. W cenie najtańszego biletu, dostajemy 4 kieliszki najpopularniejszych gatunków wina produkowanych na Santorini, w tym słodkie deserowe Kamaritis wyrabiane z suszonych na słońcu winogron. Niestety, ze względu na niską wydajność upraw (ok. 10 razy mniej owoców niż w tradycyjnych uprawach w innych częściach Europy), wino jest stosunkowo drogie.

W następnym poście będzie nieco o jedzonku i … zresztą, sami zobaczycie o czym :)






























wtorek, 14 września 2021

Santorini, Grecja 2021 - cz. 2

Santorini to było jedno z marzeń mojej Żony, a od czego są mężowie jak nie od spełniania marzeń swoich żon? Przynajmniej tak mi Ewa całe życie powtarza, więc chyba tak musi być...

Rok temu, podczas pobytu na Krecie moja lepsza połówka mocno naciskała, żebyśmy skorzystali z wycieczki fakultatywnej i popłynęli na Santorini. Niestety oznaczałoby to wielogodzinną podróż autokarem i promem, a ostatecznie zaledwie kilka godzin na wyspie. Do tego proponowana cena była kosmiczna. Obiecałem, że w niedalekiej przyszłości zabiorę Ją na tą wyspę celebrytów i obietnicy dotrzymałem szybciej niż myślałem. Od czasu do czasu przeglądam strony z tanimi lotami (pisałem już o tym w jednym z poprzednich postów). Szczególnie cenię sobie opcję, gdzie wybieram lotniska, z których mogę lecieć (niestety Wrocław ma bardzo ubogą siatkę połączeń), zakres dat (nawet kilka miesięcy) i klikam: „Take me anywhere”. Czasami może nam się trafić niedrogie połączenie do miejsca, którego nawet nie rozważaliśmy, albo nie planowaliśmy w tym czasie. Ale jak się trafia okazja, to trzeba korzystać. Nie inaczej było w moim przypadku. Santorini jest droga i bałem się, że będzie zbyt droga, ale okazuje się, że po szczycie sezonu loty są w przyzwoitych cenach, a hotel i wynajem auta to znalazłem wręcz w zadziwiająco okazyjnej cenie.

Dodatkowo, zaplanowałem to w tajemnicy i wręczyłem Ewie w lipcu jako urodzinowy prezent. Zupełnie przypadkiem data samego wyjazdu przypadła na okolicę moich urodzin... (zresztą podobnie zupełnie przypadkiem w zeszłym roku w moje urodziny byliśmy w Monako, co również było prezentem dla Ewy). Oczywiście, Ewcia od razu mnie przejrzała, ale przynajmniej ma z głowy prezent dla mnie.

Wspomniałem o okazyjnej cenie za hotel, ale co to znaczy? Konkretnie to znaczy 240 euro za 4 noclegi dla 2 osób ze śniadaniami w bardzo przyjemnym hoteliku w greckim klimacie. Chyba nieźle. Byłbym szczęśliwy, gdybym częściej mógł znaleźć noclegi w takiej cenie i w takim standardzie. Śniadania były skromne – powiedziałbym w typowo południowym stylu – czyli raczej na słodko, ale głodni nie wychodziliśmy. A stosunek jakości do ceny bardzo korzystny. Lokalizacja pod kątem zwiedzania też dobra. Początkowo szukałem noclegu blisko plaży, ale zupełnie nie miałoby to sensu, bo byliśmy nastawieni na podróżowanie i eksplorowanie wyspy, ale plaże też zaliczyliśmy – wspomnę o tym nieco później.

Szukając hotelu warto dopytać o parking, bo to jest bolączka większości miejscowości na wyspie. Zwłaszcza w najpopularniejszej Oia, znalezienie w miarę bezpiecznego miejsca do zaparkowania, gdzie szansa oberwania lusterek i obtłuczenia auta była mniejsza niż 90% stanowi nie lada wyzwanie. Po godzinie 18, kiedy wszyscy turyści z wyspy (i mam wrażenie że również jeszcze z miliona okolicznych wysp) postanawia zjechać do tej mekki instagramer'ów na sesję przy zachodzie słońca, jedyne co zostaje to wcisnąć auto milimetry od przepaści licząc, że hamulec ręczny wytrzyma.

W sumie nie powinienem narzekać na tłumy turystów oblegających takie miejsca, bo sami byliśmy takim turystami. Ale my daliśmy się złapać w tą pułapkę tylko raz. Na inne wieczory wybieraliśmy dużo spokojniejsze i luźniejsze miejsca z równie pięknym widokiem na zachodzące słońce.

Pamiętajcie, że mówimy o wrześniu, już po szczycie sezonu, gdzie w restauracjach nie ma problemu ze stolikami, w hotelach jest dużo wolnych pokoi, a i w sklepach jest luźno. Mimo to, parkingi są zawalone pod przysłowiowy korek. Rozmawiając z „tubylczynią” pytałem jak jest z parkowaniem w szczycie sezonu, odpowiedziała tylko „You can imagine.” No ale właśnie nie potrafię sobie tego wyobrazić. Wtedy chyba faktycznie zostaje tylko skuter albo komunikacja miejsca, ew. zostawiać auto na rogatkach i pieszo 2-3 km do miasteczka.

Wywołane już przeze mnie najbardziej rozpoznawane i obfotografowane miasto Oia (czyt. Ia) najlepiej zwiedzić rano. Wtedy większość jeszcze odsypia nocne imprezy i można spokojnie pospacerować i zrobić kilka zdjęć nie czekając godziny w kolejce, aż kilka osób przed tobą skończy swoją sesję w najlepszym punkcie widokowym. Oia ma praktycznie jedną wąską alejkę wzdłuż całej miejscowości, od której jeszcze węższymi przesmykami możemy wyjrzeć nad krawędź klifu nad dachami domów (choć to raczej już tylko hotele, apartamenty i restauracje), skąd właśnie mamy te wszystkie piękne zdjęcia.

Fira, stolica wyspy i większa miejscowość, nie ustępuje widokami a oferuje dużo więcej przestrzeni i uliczek do eksploracji. To tutaj też znajduje się stary port, z którego wypływają stateczki do gorących źródeł i na wulkan. Ale port położony jest prawie 300 metrów niżej i nie ma tam dojazdu samochodem, co oznacza, że trzeba zejść po blisko 600 schodach. Inną alternatywą jest transport na osiołkach (tak przynajmniej je reklamowali, ale mimo że z biologii orłem nie byłem, to wiem że były to głównie muły a nie osły). Jest jeszcze jedna opcja: kolejka linowa. Nie chcieliśmy męczyć biednych zwierzątek, więc zeszliśmy na pieszo, a z powrotem wjechaliśmy właśnie gondolą.

O wycieczce na wulkan i innych atrakcjach wyspy będzie w kolejnym poście.


Oia:








Fira:





Nasz hotel:








poniedziałek, 13 września 2021

Santorini, Grecja 2021 - cz. 1

Jeśli planujecie swoją pierwszą podróż do Grecji, to NIE JEDŹCIE na Santorini...

Dlaczego? Zaraz wyjaśniam, lecz na początek ważna uwaga.

W tym poście nie będę nawet obiecywał, że postaram się nie rozpisywać. W ciągu tych pięciu dni doświadczyliśmy tylu niesamowitych wrażeń, którymi chciałbym się z Wami podzielić, że krótko nie będzie. Jakby co, ostrzegałem :)

A teraz do rzeczy.

Właśnie sobie podliczyłem, że wcześniej byłem w Grecji 7 razy, z czego raz 1,5 roku, i miałem okazję zobaczyć wiele różnych miejsc, w tym kilkanaście wysp i wysepek. Kraj jest bez wątpienia piękny i gdziekolwiek pojedziecie znajdziecie urokliwe miejsca, ale jeśli na pierwszy raz wybierzecie Santorini to łatwo można sobie wyrobić opinię, że tak wygląda cała Grecja i kolejne podróże mogą nieco rozczarować.

Szczególnie, że nawet eksperci od marketingu próbują nam to wpoić. Weźcie dowolną etykietę greckiej oliwy, sera feta czy jogurtu, lub wygooglujcie obrazy pod hasłem „Grecja”, a na 99% zobaczycie zdjęcia właśnie z Santorini.

Ilość i zagęszczenie widoków wywołujących efekt „wow” jest niewiarygodna. Gdzie się nie obrócisz szczęka opada, a ręka samoczynnie sięga po aparat, żeby uwiecznić tę zapierającą dech w piersiach scenerię na nieco dłużej. Oczy łapczywie pochłaniają to piękno a serce krzyczy: trwaj chwilo…

Do tej pory miałem dylemat z jednoznaczną odpowiedzią na pytanie o najpiękniejsze miejsce jakie odwiedziłem. Teraz już chyba wiem. Szkoda, bo to trochę banalne. Jest to jeden z najbardziej obleganych turystycznie rejonów i wręcz miałem nadzieję, że jest nieco przereklamowane, a ja mógłbym wskazać inne miejsce, bardziej oryginalne. Ale cóż, Santorini mnie oczarowała i nie będę się bronił.

Charakterystyczne białe kapliczki z błękitnymi kopułami i białe domki z niebieskimi okiennicami są obecne w wielu miejscach w Grecji, ale tutaj wrażenie jest spotęgowane poprzez lokalizację na stromych zboczach Caldery (wyjaśnię później) i kontrast z czarnymi skałami wulkanicznymi.

Zanim do końca rozpłynę się nad walorami estetycznymi, kilka faktów:

Santorini leży w archipelagu Cyklad i, jeśli wierzyć Wikipedii, ma powierzchnię zaledwie 76 km2. Liczba stałych mieszkańców to ok. 15 tys. Ciekawa jest historia tworzenia i ewolucji wyspy, która de facto jest wulkanem, ale o tym później.

Dzięki swojemu kompaktowemu rozmiarowi wszędzie jest blisko. Z jednego końca wyspy (Akrotiri) na drugi (Oia) dostaniemy się autem w 45 minut (trwa to aż tyle, mimo że cała trasa wynosi niecałe 30 kilometrów, bo większość drogi pokonamy na 1. lub 2. biegu). Wąskie drogi i liczne oraz bardzo strome podjazdy oznaczają, że rzadko mamy okazję wrzucić „trójkę”. Biedne autko pewnie nigdy w swoim wyspiarskim życiu nie doświadczyło podróży na piątym biegu. Prędkości powyżej 60 km/h są niemal egzotyką. Ale przecież nie o prędkości tu chodzi, a o napawanie się pięknem krajobrazu, a temu właśnie służą strome podjazdy i zjazdy krętymi wąskimi drogami nad stumetrowymi przepaściami. To znaczy, ja się napawałem widokami, ale niektórzy wolą zasłaniać oczy i krzyczeć: „Proszę, zwolnij!” „Nie rozglądaj się!” „Patrz na drogę”, ale przecież ja drogę już widziałem, a widoków wokół jeszcze nie.

Choć czytałem, że turyści polecają transport publiczny i faktycznie widziałem sporo przystanków autobusowych (samych autobusów już tak dużo nie widziałem), to moim zdaniem samochód świetnie się sprawdza do spontanicznego zwiedzania wszelkich zakamarków wyspy. Szczególnie, że można wypożyczyć autko w naprawdę atrakcyjnej cenie (szczególnie w porównaniu z Sardynią, gdzie za 1 dzień zapłaciłem tyle co tutaj bym zapłacił za 3. Inną bardzo popularną alternatywą są ATV (quady), co szczerze mówiąc bardzo mnie zaskoczyło. Oczywiście, fajnie jest puścić się quadem w teren na parę godzin, ale całodniowe zwiedzanie w pełnym słońcu i niestety tumanach kurzu, jakoś do mnie osobiście nie przemawia (może się starzeję), ale jak wspomniałem, jest to zadziwiająco popularne i mnóstwo turystów właśnie taki sposób transportu wybiera. Jest też opcja skuterów i buggy. Na rowerach udało mi się policzyć dosłownie 5 twardzieli (czytaj: wariatów). Pełen szacun, bo pomijając warunki atmosferyczne (słońce i mocny wiatr) oraz wspomniane strome podjazdy, kierowcy delikatnie mówiąc nie grzeszą troską o innych uczestników ruchu. Innymi słowy: drogi na południu Europy (nie wyłączając Santorini) to arena gladiatorów, ociekająca od męskiego testosteronu (nawet w wydaniu kobiet), gdzie nie ma skrupułów dla mniejszych i słabszych – walczysz lub giniesz... Aż chciałbym zakrzyknąć: This is Spartaaaa!!! Naturalnie nieco przesadzam, ale trzeba mieć oczy dookoła głowy i pełne ubezpieczenie :)

Ponieważ byliśmy tylko we dwoje wybrałem opcję najmniejszego autka i dostaliśmy prawie nowiutkiego Fiata 500. Urocze i fajne autko tylko niestety bez regulacji wysokości siedzenia. Nie jestem jakiś wyjątkowo wysoki, ale żeby nie szorować czołem o dach i żeby wsteczne lusterko nie zasłaniało mi otaczających krajobrazów (no i żebym widział trochę drogi), to za każdym razem wsiadając musiałem sobie praktycznie łamać kręgosłup i siedzieć w pozycji prawie półleżącej. Teraz byłoby fajnie jakby ktoś z Was mi napisał, że w tym aucie jest regulacja fotela, której ja nie znalazłem (a szukałem) i moja wątpliwa gimnastyka była zupełnie niepotrzebna. Ale taki dyskomfort to nic, bo czego się nie robi dla takich widoków.

W temacie transportu warto również wspomnieć o cenie paliwa (żeby nie było tak różowo). Tutaj niemiła niespodzianka, bo za litr benzyny 95 musimy zapłacić prawie 2 euro. Nie mało, ale też nie ma co przesadnie dramatyzować, bo dzięki niedużym odległościom, aż tak wiele tego paliwa nie spalimy. My w ciągu tych prawie pełnych 5 dni przejechaliśmy niecałe 300 km, a zjechaliśmy ją wzdłuż i wszerz.

Ale o tym co zwiedziliśmy napiszę w kolejnym poście.

















Malmö 2023 - cz. 2

Malmö cz. 2 (nieco długa, ale ostatnia – z wieloma praktycznymi informacjami) W pierwszym poście skupiłem się na Kopenhadze, ale teraz prz...

Popularne