środa, 15 września 2021

Santorini, Grecja 2021 - cz. 3

 

Co można robić na Santorini oprócz zachwycania się pięknymi widokami i prób uchwycenia ich aparatem? Opcji jest co najmniej kilka. Grzechem byłoby nie wykąpać się w ciepłym morzu Egejskim. Mamy tutaj kilka plaż i to w całkiem oryginalnych kolorach. Na pierwszym ogień idzie Red Beach. Skały i piasek mają autentyczny przepiękny odcień czerwieni. Dojście dość stromym urwiskiem po luźnym żwirku. Zdecydowanie polecam iść w dobrym obuwiu. Klapeczki mogą nam w najlepszym razie zafundować wykręconą kostkę, a w skrajnym przypadku zjazd kilkanaście metrów w dół skarpy. Plaża wąska, więc nie ma szału z miejscem na leżakowanie, ale warto choć na chwilę tu zajrzeć. Na Santorini jest też plaża biała, niestety raczej tylko z nazwy. Myślałem, że nawigacja się z nami droczy, bo niby jesteśmy na White Beach, a ja widzę czarny żwirek. Ale okazało się, że dobrze trafiliśmy, a nazwę plaża wzięła nie od koloru piasku, a skał ją otaczających. Plaży czarnej nie musicie specjalnie szukać, bo większość właśnie jest w tym kolorze. Mamy większe i mniejsze kamyki, a nawet dość drobny piasek w odcieniach czerni, co mi zarówno w strukturze, jak i w kolorze przypominało mielony mak. Wbrew obawom, czarny piasek nie brudzi.

A skąd takie kolory? Santorini to de facto wulkan i zastygła lawa. Fascynująca i tragiczna jest historia wyspy, która otrzymała aktualny kształt rogala (wiem, bardzo naukowe określenie) zaledwie 3600 lat temu. Wcześniej była to okrągła wyspa nosząca nazwę Strongili i przez część badaczy jest uważana za mityczną Atlantydę. W 1630 r. p.n.e., w skutek jednej z najpotężniejszych erupcji w ostatnich 10.000 lat, większość wyspy się zapadła tworząc prawie pionowe ściany kaldery, tak zachwycające turystów. Jeśli akurat pojęcie „kaldera” jest Wam obce jak mi jeszcze tydzień temu (chyba na tej lekcji geografii grałem w statki, bo przecież jak większość młodych ludzi byłem przekonany, że i tak mi się to nie przyda) to śpieszę z wyjaśnieniem. Najprościej mówiąc, kaldera jest ogromnym wgłębieniem powstałym po erupcji wulkanu. Jest to zapadnięty stożek wulkaniczny, który w tym przypadku został zalany wodą.

Santoryńska kaldera jest jedną z największych na świecie. Jej średnica wynosi ok. 10 km, a głębokość miejscami przekracza 300 metrów. Taka głębokość stanowi problem dla wielkich wycieczkowców, które nie mają wystarczająco długich kotwic, żeby zahaczyć o dno i nie mogą dobijać do nabrzeża przy starym porcie.

Dodatkowo na środku kaldery, w wyniku kolejnych erupcji zaledwie 300 lat temu powstała nowa wysepka Nea Kameni, która jest niczym innym jak zastygłą magmą i nowym czubkiem wulkanu. Ostatni wybuch miał tu miejsce w 1950 roku, a wulkan choć uśpiony to nadal jest aktywny.

Ze starego portu dwa razy dziennie wypływają stateczki na zwiedzanie kaldery, wulkanu i do gorących źródeł. Taka kolejność byłaby logiczna, ale proponuję upewnić się, że dany organizator rejsu planuje realizować wycieczkę w takiej kolejności. Nas niestety najpierw zawieźli na kąpiele w gorących źródełkach. Samo doświadczenie ciekawe, bo ze statku wskakujesz do morza i płyniesz w stronę pomarańczowo-brunatnej wody, która ma temperaturę ok. 33-35 stopni. Ponoć woda ta ze względu na zawarte w niej minerały i duże stężenie siarki korzystnie wpływa na skórę. Może i wpływa, ale jak byśmy mieli szansę trochę się w niej pomoczyć. Raczej nie wykorzystamy tych walorów podczas parominutowego pluskania, a tylko tyle czasu nam dano. Jak wspomniałem, fajnie byłoby tym zakończyć wycieczkę a nie zaczynać, zważywszy, że później nie masz się jak opłukać ze słonej wody, a czeka cię ok. 45-minutowa wspinaczka na smagany wiatrem i rozpalony słońcem wulkan.

Kiedy już dotrzemy na szczyt, oprócz podziwiania panoramy całej Santorini możemy zobaczyć na własne oczy parę buchającą z kilku otworów na zboczu krateru i poczuć zapach siarki. Dla mnie bardzo interesująca przygoda, choć moja małżonka delikatnie mówiąc nie podzielała mojego entuzjazmu.

Skoro już mowa o historii i wulkanie, to nie sposób nie wspomnieć o Akrotiri, gdzie znajdziemy ruiny starożytnego miasta zniszczonego właśnie przez wielką erupcję sprzed 3600 lat. Choć zniszczone to nie jest właściwe słowo, bo zważywszy na niemały upływ czasu i klęskę jaka go dotknęła, to zachowało się w znakomitej formie. To dzięki temu, że w początkowej fazie erupcji z wulkanu wydostały się lekkie popioły, które szczelnie przykryły całą wyspę, a następnie ta warstwa została pokryta lekkim pumeksem. To wszystko, choć nieuchronnie przyniosło zagładę wszystkim ówczesnym mieszkańcom, którzy nie zdołali uciec, to pozwoliło przetrać większości budynków do naszych czasów. Ta osada, zwana Greckimi Pompejami, to zachwycające świadectwo zaawansowania technologicznego tamtej cywilizacji. Wiele domów miała aż 3 kondygnacje, duże okna i pięknie zdobione ściany. Co mnie najbardziej zaskoczyło, to fakt, że w domach posiadali kanalizację oraz bieżącą wodę, i to w dodatku również ciepłą, doprowadzaną ze źródeł termalnych. Ruiny, choć na oko mają powierzchnię 3 tyś metrów kwadratowych, są w całości pod zadaszeniem, zapewne w celu ochrony przez czynnikami atmosferycznymi, ale zwiedzający również docenią możliwość skorzystania z cienia.

Na wyspie są też i inne muzea. My wybraliśmy się do muzeum... pomidora. Prawdę mówiąc nie wiedziałem wcześniej o istnieniu takowego, ale jak zobaczyłem znak przy drodze to zapragnąłem go zwiedzić. W zasadzie jest to muzeum poświęcone głównie założycielowi fabryki – D. Nomikosowi oraz procesowi wytwarzania pasty pomidorowej. Wiem co myślicie, ale muzeum jest utrzymane w ciekawym klimacie, mamy do dyspozycji przewodnik audio, a na końcu możemy degustować samą pastę jak i przepyszny dżem z pomidora. Dla mnie miejsce warte odwiedzenia.

To tam też uświadomiono nas, że pomidory uprawiano praktycznie bez wody. Na Santorini praktycznie nigdy nie pada (ewentualnie trochę w grudniu i styczniu), wody pitnej nikt do podlewania nie będzie marnował, więc jak to w ogóle możliwe? Otóż lekka gleba wulkaniczna dobrze chłonie wilgoć i ta wilgoć z powietrza jest jak widać wystarczająca do uprawy pomidorów koktajlowych nawet na skalę przemysłową. Jednak, gdy turystyka zdominowała wyspę, nie było już wystarczająco miejsca na uprawę pomidorów.

Nie zrezygnowano jednak z uprawy winogron, choć muszę przyznać, że przez pierwsze 2 dni nie wiedziałem, że patrzę na winorośle, które pokrywają praktycznie każdy wolny skrawek terenu. Normalnie spodziewałbym się pnących się w górę po sznurku roślin, a okazuje się, że to takie niepozorne małe krzaczki wysokości maksymalnie 30-40 cm w odstępach ok. 1-1,5 m od siebie. Od początku uprawy winorośle są one kształtowane w formę koszy, co po pierwsze chroni je od uszkodzeń przez mocne wiatry wiejące w lecie na Santorini, po drugie grona schowane w takim koszu lepiej są chronione przed palącym słońcem, a po trzecie, jak w przypadku pomidorków, sprzyja to lepszemu wchłanianiu wilgoci. O tym i o wielu innych ciekawostkach dowiedziałem się w kolejnym muzeum – Muzeum Wina. Zwiedzamy podziemia, w których przedstawione są kolejne etapy tradycyjnych metod produkcji wina. Na koniec od teorii przechodzimy do praktyki, czyli degustacja lokalnych wyrobów. W cenie najtańszego biletu, dostajemy 4 kieliszki najpopularniejszych gatunków wina produkowanych na Santorini, w tym słodkie deserowe Kamaritis wyrabiane z suszonych na słońcu winogron. Niestety, ze względu na niską wydajność upraw (ok. 10 razy mniej owoców niż w tradycyjnych uprawach w innych częściach Europy), wino jest stosunkowo drogie.

W następnym poście będzie nieco o jedzonku i … zresztą, sami zobaczycie o czym :)






























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Malmö 2023 - cz. 2

Malmö cz. 2 (nieco długa, ale ostatnia – z wieloma praktycznymi informacjami) W pierwszym poście skupiłem się na Kopenhadze, ale teraz prz...

Popularne