poniedziałek, 14 sierpnia 2023

Rejs wycieczkowcem cz. 4

Na wstępie słowo wyjaśnienia, bo ten post powinien się już pojawić ładnych kilka dni temu i okazuje się, że część z Was naprawdę czeka na ciąg dalszy i dopytujecie o resztę historii (szczególne pozdrowienia dla Cioci Luci – jednej z najwierniejszych fanek mojego bloga). Z powodu natłoku zajęć, remontu i pojawienia się w naszym domu nowego czteronożnego członka rodziny normalnie brakuje mi doby. Dlatego też planuję nie rozpisywać się za bardzo w tym poście i zawrzeć wszystko co jeszcze chciałbym przekazać o rejsie. 

Cały dzień spędzamy na morzu, kiedy na spokojnie (może nie do końca na spokojnie, bo przecież wszyscy inni siłą rzeczy też zostali na pokładzie) mogliśmy pokorzystać z wszelkich dobrodziejstw statku, jak siłownia, baseny czy symulator F1. Tak, mają pełnowymiarowy symulator wielkości bolidu Formuły 1, którego oczywiście nie mogłem nie spróbować. Obserwując innych wydawało się to takie proste… Już widziałem siebie wykręcającego najlepszy wynik dnia… Jak się możecie domyślić, zupełnie mi nie poszło. Taki ze mnie Kubica, jak z Czarnka minister edukacji.

Kolejnego ranka dopływamy do Palma de Mallorca. Tutaj rozważamy zwiedzanie miasta na rowerach, lecz po krótkich negocjacjach i głosowaniu (okazało się, że tylko ja i Mariusz byliśmy entuzjastycznie do tego nastawieni) z wynikiem 2 przeciwko 6, dość spontanicznie wybieramy wspominane wcześniej autobusy Hop-on Hop-off. W przeciwieństwie do Rzymu, trasa fajnie zaplanowana, ale chyba źle oszacowali popularność, bo już koło południa widziałem na przystankach długie kolejki chętnych czekających aż przyjedzie autobus z wolnymi miejscami. 

Palma od razu nas zauroczyła. Prawie jednocześnie z Ewą stwierdziliśmy, że musimy tu wrócić. I to jest właśnie główny cel takich wizyt, bo oczywiste jest, że nie poznamy danego miejsca w jeden czy nawet kilka dni, ale ufamy naszemu pierwszemu wrażeniu i po krótkim zwiedzaniu wiemy czy chcemy więcej czasu poświęcić na eksplorację danej lokalizacji czy szukamy nowej. Niestety (lub „stety”) jest tyle cudownych miejsc, że i tak nam życia nie starczy, żeby je wszystkie zobaczyć. Ale będziemy próbować.

Na Majorce mamy trochę więcej czasu (statek odpływa dopiero późnym wieczorem), więc w ciągu dnia planujemy też skorzystać z plaży i schłodzić się w morzu. Taki byłem stęskniony morza (paradoksalnie, bo przecież od kilku dni jesteśmy na morzu), że zupełnie zapomniałem o zabezpieczeniu się przed palącym słońcem i rozkosznie skoczyłem do wody bez nałożenia kremu. Dodatkowo, lekki wiaterek dawał złudne wrażenie, że wcale tak nie „pali”, ale po blisko dwóch godzinach zabaw w wodzie (bo na piasku nie wyleżę nawet 15 minut) moje ramiona i plecy błagały o pomoc. Dodam, że przed wyjściem na plażę miałem jedynie opaleniznę farmera, czyli opalony kark i ręce, więc pozostałe blade części szybciutko nabrały koloru świeżo ugotowanego raczka.

Kolejny dzień i jesteśmy w Hiszpanii kontynentalnej, stolicy Katalonii, czyli w Barcelonie. To jedyne miasto na trasie tego rejsu, które oboje z Ewą już wcześniej odwiedziliśmy. Wykorzystujemy to, żeby odwiedzić miejsca, których poprzednim razem nie udało się zobaczyć. Decydujemy się na przejażdżkę kolejką gondolową Teleferic na Wzgórze Montjuic. Kolejny raz wychodzę ze swojej strefy komfortu dla niesamowitych widoków miasta, prawie jak z lotu ptaka. Zresztą, widząc jak niektórzy z naszej ekipy reagują na jazdę gondolą, dochodzę do wniosku, że ja już chyba nie mam lęku wysokości. Na szczycie możemy zwiedzić urokliwy zameczek i podziwiać Barcelonę z nieco innej perspektywy. Całe wzgórze to jeden wielki park, choć nie tak słynny jak Park Guell, który zwiedzaliśmy podczas poprzedniej wizyty – zdecydowanie warty odwiedzenia. 

Tym razem pozytywnie zaskoczył mnie transport publiczny. Miałem złe wspomnienia z poprzedniego razu, może dlatego że wtedy chciałem polegać wyłącznie na rozkładach jazdy na przystankach (mało czytelnych), a teraz z pomocą google maps bardzo sprawnie mogliśmy przemieszczać się po mieście i metrem i autobusami. Jedyny minus to wysoki koszt: pojedynczy przejazd to 2,40 euro.

Zobaczyliśmy targowisko La Bouqueria przy najsłynniejszej ulicy La Rambla. Dla bardziej odważnych do popróbowania różne stworzenia morskie, dla mniej odważnych pyszne owoce i świeżo wyciskane soki.  

Nie sposób nie obejrzeć, choćby z zewnątrz, najsłynniejszego obiektu Barcelony – świątyni Sagrada Familia. Na lunch zabieramy znajomych do sprawdzonego, niepozornego lokalu, na tradycyjne hiszpańskie dania – gazpacho (warzywna zupa krem na zimno – idealna na upały) i paella (danie z ryżem i oryginalnie owocami morza, ale też występuje w odmianach z wszelkimi innymi dodatkami, jak np. z kurczakiem).  

I lotem błyskawicy przeskakujemy do dnia następnego, gdy dopływamy do Lazurowego Wybrzeża we Francji. Port w Cannes chyba nie jest dostosowany do przyjęcia takich kolosów, więc statek stoi na kotwicy, a na brzeg jesteśmy transportowani łodziami ratunkowymi. Było to bardzo ciekawe doświadczenie zobaczyć taką łódź od środka. Zaskoczyła mnie jej wielkość. Z zewnątrz – zwłaszcza doczepiona z wieloma sobie podobnymi wokół statku – nie wygląda na aż tak dużą, a każda może swobodnie pomieścić 200 osób, a w sytuacjach awaryjnych nawet blisko 300. 

Cannes też nam się spodobał. Podobny do oddalonej o ok. 30 kilometrów Nicei, jednak mam wrażenie, że bardziej widać tu „piniądz”. Jest na bogato, i to widać zarówno w przystani z licznymi wartymi miliony jachtami, jak i na ulicach czy architekturze. Cannes raz do roku staje się mekką fanów kina za sprawą „Złotych Palm” – nagród filmowych przyznawanych podczas festiwalu odbywającego się w tym mieście od 1946 roku. Naturalnie podziwiamy aleję gwiazd z odciśniętymi łapkami i robimy zdjęcie na czerwonym dywanie.   

Następnego dnia dopływamy z powrotem do Genui i czas pożegnać się ze statkiem. Ale to nie koniec naszej podróży, bo do domu jeszcze 1400 kilometrów i chcemy w pełni to wykorzystać. 

Pierwszy przystanek to włoskie Como – no bajka. Piękne jezioro i senne miasteczko (OK, trafiliśmy na porę sjesty – nie mam pojęcia czy w innych porach też tak wygląda). Skojarzyło mi się jednak bardziej z francuskimi spokojnymi wioskami. Jezioro z ciasno otaczającymi go strzelistymi górami na myśl przywodzi inne włoskie jezioro – Gardę, którą niestety znam jedynie ze zdjęć i opowiadań. Jest dość wysoko na naszej „bucket list”, więc na pewno odwiedzimy.

Wjeżdżamy do Szwajcarii, która - jak wspominałem – zauroczyła nas od pierwszego wejrzenia. I to z perspektywy auta pędzącego autostradą. Choć nie jest łatwo zorientować się, że to już inne państwo, bo w kilku przygranicznych kantonach tablice informacyjne są nadal po włosku. Informacyjnie muszę dodać, że autostrady w Szwajcarii są płatne. Należy zaopatrzyć się w winietę, lecz Szwajcarzy się nie rozdrabniają i do wyboru mamy aż jedną winietę na cały rok za bagatela prawie 200 zł. Zresztą, nic tutaj tanie nie będzie. Niemniej, ani przez chwilę nie pożałowałem decyzji o przejeździe przez ten kraj. 

Mając ograniczony czas, odpuszczamy szwajcarskie miasta i chcemy z bliska przyjrzeć się tym pięknym górom. Wybieramy wjazd gondolą na Monte Tamaro. Zaledwie 20 minut jazdy, a jesteśmy na wysokości 1530 m n.p.m. (choć czuję się jakbym bym na czubku świata). Na dole upał, na górze o ponad 10 stopni chłodniej. Przy górnej stacji kolejki, oprócz pięknych widoków możemy podziwiać niezwykłą kaplicę Santa Maria degli Angeli, której dach stanowi platformę widokową. Gdybym o tym wcześniej nie poczytał i nie zajrzał na niższy poziom, to w życiu bym nie odgadł co to za miejsce.

Przejeżdżając tuż obok, czułem, że byłby to grzech nie odwiedzić jeszcze jednego kraju, choć w zasadzie to mikropaństwo (6. najmniejsze na świecie) i jedne z najrzadziej odwiedzanych przez turystów. Jednocześnie jedno z najbogatszych – mowa o Lichtensteinie. Wjeżdżamy do stolicy kraju – Vaduz, zamieszkiwanej przez 5700 osób… (na nasze warunki to taka duża wieś). Ale co się dziwić, cały kraj zamieszkuje niecałe 40 tyś. W zasadzie jest to księstwo a ustrój to monarchia konstytucyjna. Gotycki zamek w Vaduz z XII w. jest niedostępny dla zwiedzających, bo panujący książę Johannes Adam Ferdinand Alois Josef Maria Marco d’Aviano Pius von und zu Liechtenstein cały czas tam zamieszkuje, no i nie chce, żeby mu się obcy po domu plątali. Jak wspomniałem to jeden z najbogatszych krajów, dzięki korzystnym przepisom podatkowym. Innymi słowy jest to jeden z rajów podatkowych, a swoje siedziby ma tu ponad 80 tyś. firm zagranicznych. Niestety jak dodarłem do urzędu było już za późno, żebym i ja otworzył tam firmę.

A teraz krótkie podsumowanie:
W półtora tygodnia samochodem przejechaliśmy ok. 3200 km, przepłynęliśmy ok. 1500 mil morskich i przedreptaliśmy ok. 170 km. Odwiedziliśmy 8 krajów (Niemcy, Austria, Szwajcaria, Liechtenstein, Włochy, Watykan, Hiszpania, Francja). 

Wiem, dla niektórych to nie brzmi jak urlop wypoczynkowy (i fizycznie faktycznie to jest wyzwanie). Ale odpoczywać będę jak już sił zabraknie. Teraz chcę wykorzystać każdą nadarzającą się okazję. Zdradzę, że jeszcze tego lata wybieramy się w nowy dla nas kierunek, więc pewnie o tym też coś napiszę. 

Do następnego!

niedziela, 6 sierpnia 2023

Rejs wycieczkowcem cz. 3

W poprzednim poście pisałem, że w La Spezii warunki na morzu nie pozwalały mniejszym łodziom wypływać z portu, ale naszego kolosa to nie rusza. Przez pierwszy dzień praktycznie nie dało się wyczuć, że płyniemy. Ale tego wieczora i nasz statek nie mógł całkowicie opierać się potędze natury i lekko bujało. Biorąc pod uwagę, że wiatr osiągał siłę ponad 10 w skali Beauforta (momentami 12), to naprawdę było to zaledwie małe bujanko, wręcz przyjemne. I całkiem zabawnie było obserwować kelnerów z tacami próbującymi łapać pion. Więc podkreślę, że mimo mocnego wiatru kołysanie nie było uciążliwe i podejrzewam, że nawet osoby z bardziej wrażliwymi żołądkami nie miały problemów.

Co do bezpieczeństwa to też należą się armatorowi same pochwały. Czuliśmy się bardzo bezpiecznie. W ciągu pierwszej doby, każdy pasażer musi przejść obowiązkowe szkolenie na wypadek ewakuacji i każdy wie gdzie jest jego miejsce zbiórki. Jak dobrze kojarzę, wszystkie takie punkty były zlokalizowane przy barach. Nie wiem czy to zbieg okoliczności, czy założyli, że i tak tam będzie najwięcej pasażerów w razie ewakuacji.

Trzeciego dnia dopływamy w pobliże Rzymu, dokładnie do portu Civitavecchia. I to jest kluczowa informacja, bo niestety stolica Włoch jest oddalona o prawie 80 km i dojazd zajmuje ponad godzinę. Jest to spore utrudnienie, biorąc pod uwagę, że autobus mieliśmy dopiero o 9:30, a na statku musimy być z powrotem najpóźniej o 18:30. O 19:00 statek odpływa i na nikogo nie czeka.

W Rzymie zdecydowaliśmy się skorzystać z oferty autobusów Hop-on Hop-off. Pisałem o tej formie zwiedzania przy okazji naszych innych wyjazdów na city break. Są to piętrowe autobusy zwykle z odkrytym dachem, jeżdżące stałą trasą obejmującą główne atrakcje danego miasta. Bilet kupujemy na 24 lub 48 godzin i w tym czasie możemy dowolną ilość razy jeździć tą trasą, wsiadać i wysiadać na dowolnym przystanku. Dodatkowo otrzymujemy słuchawki, przez które możemy posłuchać przewodnika opowiadającego o mijanych zabytkach. Zwykle chwaliłem sobie tą formę podróżowania po mieście, ale w Rzymie niestety to się nie sprawdziło, więc raczej odradzam. Po pierwsze koszmarne korki sprawiły, że przejazd zajmował strasznie dużo czasu. Przystanków było stosunkowo niewiele (czasami daleko od kluczowych punktów) i były słabo oznaczone, przez co trudno było je znaleźć i trzeba było przedreptać spory kawałek, żeby złapać kolejny autobus.

Z żalem muszę również wyznać, że generalnie Rzym nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Nikt z naszej ośmioosobowej ekipy nie zachwycił się Wiecznym Miastem. Chyba teraz łatwiej mi zrozumieć osoby, które są mocno rozczarowane Atenami. Ja ze względu na osobiste doświadczenia z dzieciństwa patrzę na nie przez różowe okulary. Ale de facto Ateny to niestety w dużej mierze bezdomni, betonoza, śmieci i brud (nie zrozumcie mnie źle, nadal uwielbiam to miasto i polecam je odwiedzić, ale najpierw warto o Atenach poczytać, np. na moim blogu 😊). Rzym pod wieloma względami przypomina właśnie Ateny, tzn. jest wiele wspaniałych historycznych miejsc, ale poza tym… cóż, nas nie zachwycił. Wiem, że kilka godzin to bardzo mało, ale wiecie jak to jest – czasem (i mieliśmy tak na Majorce) wystarczy kilka chwil i już wiemy, że chcemy w tym miejscu spędzić więcej czasu i koniecznie tu wrócić. Do Rzymu nas już nie ciągnie.  

Chociaż Coloseum zrobiło wrażenie. Jedynie siatka postawiona dookoła nieco psuje urok, ale to chyba pokłosie wygłupów debila, który kilka tygodni temu w romantycznym geście wyrył kluczami imiona i datę na ścianie jednego z najważniejszych zabytków. Podobała mi się również słynna fontanna Trevi. Bałem się, że to typowa „tourist trap”, ale jest piękna i warta zobaczenia. Oczywiście musimy najpierw przedrzeć się przez dziki tłum szczelnie okalający fontannę, ale nie narzekam – sam byłem elementem tego tłumu.  

Duży plus za uczciwość mieszkańców i turystów: można spokojnie zostawić Iphone’a w publicznej toalecie i jak sobie przypomnimy, że może nam się jeszcze przydać, będzie czekać na nas w bezpiecznych rękach „dziadka klozetowego” (nie będę tu wymieniał kto taki numer wykręcił, niech wystarczy, że ani ja ani Ewa z produktów z nadgryzionym jabłuszkiem nie korzystamy).

Będąc w Rzymie odwiedziliśmy Watykan, a dokładnie Plac Św. Piotra, gdzie toalety są bezpłatne – widać, że bogaty kraj! Mam nadzieję, że nie obrażam niczyich uczuć religijnych ograniczając mój komentarz do toalety, ale z doświadczenia wiem, że dla podróżujących to kluczowe miejsce i dostępność toalet dużo mówi o tym czy dane miejsce jest przyjazne dla turystów czy nie. A jeśli o obrazie uczuć religijnych mowa, to szczerze rozbawiły mnie stragany właśnie niedaleko Bazyliki i tego świętego miejsca, gdzie obok różańców można kupić magnes na lodówkę z genitaliami biblijnego Dawida z rzeźby Michała Anioła. Nie całego Dawida, tylko jego klejnoty…

Parę kroków dalej pewien jegomość oferuje nam poprowadzenie Ferrari – jedyne 150 euro za pół godziny. Nieźle to sobie wykombinowali. W takich korkach, to może byśmy przejechali 500 metrów w tym czasie.

Wracamy na statek. Kolejny dzień będzie cały na morzu.

Na każdym etapie czujemy się bardzo zaopiekowani i dobrze poinformowani. Co wieczór dostawaliśmy gazetkę z najważniejszymi informacjami. MSC ma również własną aplikację na telefon, dzięki której możemy również kontaktować się między sobą za pomocą czatu (na morzu nie ma zasięgu telefonii komórkowej – jest opcja połączeń satelitarnych, ale nie na naszą kieszeń), można rezerwować miejsca na wieczorne występy czy sprawdzić menu na kolację lub saldo dodatkowych wydatków. Na statku płacimy wyłącznie przy pomocy plastikowej karty pokładowej (przedpłaconej lub połączonej z naszą kartą kredytową), która jednocześnie stanowi klucz do kajuty i dokument tożsamości weryfikowany przy wysiadaniu i wsiadaniu na pokład.  

Z gazetki lub aplikacji dowiadujemy się również o zalecanym ubiorze na kolację. W większości dopuszczalny jest strój dowolny, ale jeden wieczór jest na elegancko (to wtedy oficjalnie poznajemy kapitana i starszą załogę). W jeden wieczór wszyscy ubierają się na biało. Na szczęście wiedzieliśmy o tym w wcześniej i mogliśmy się przygotować. Na ostatnią chwilę musiałem szukać białej bielizny, bo głupio jak różowe stringi przebijają przez spodenki.

Pisałem już o moim lęku wysokości i walki z tym. Podczas rejsu miałem aż nadto sytuacji, w których wychodziłem ze swojej strefy komfortu i z dumą muszę powiedzieć, że jest coraz lepiej. Wspominałem o rozmiarze statku. Najwyższy pokład jest ponad 50 metrów nad taflą wody. Dla lubiących mocne wrażeniu (i dla walczących ze sobą jak ja) mamy dwa mostki ze szklaną podłogą. Jeden na 18. piętrze o romantycznej nazwie „Bridge of Sighs”, w wolnym tłumaczeniu „Most Westchnień”. Moje początkowe „westchnienia” nic z romantyzmem nie miały wspólnego. Na początku wydawał mi się nie do przejścia. Po kilku dniach sam siebie nie poznawałem i śmigałem po nim odważnie patrząc w dół! Trzeba sobie to po prostu w głowie ułożyć. Ja sobie tłumaczyłem, że jak architekt spartaczył robotę i spadnę, to przynajmniej moja rodzina będzie finansowo zabezpieczona. Drugi „Infinity Bridge” był zaledwie na 8. poziomie i po traumie walki z pierwszym, to już była dziecięca igraszka.

I czas na kolejną przerwę. Już teraz zapraszam na kolejny post, w którym będzie o pięknej Majorce i Barcelonie.


Malmö 2023 - cz. 2

Malmö cz. 2 (nieco długa, ale ostatnia – z wieloma praktycznymi informacjami) W pierwszym poście skupiłem się na Kopenhadze, ale teraz prz...

Popularne