wtorek, 5 lipca 2022

Apulia – Włochy, cz. 3 - ostatnia

Spędziliśmy w okolicach Bari zaledwie 4 dni, ale staraliśmy się je maksymalnie wykorzystać. Jak już wspomniałem, przejechaliśmy samochodem blisko 550 km, a dodatkowo każdego dnia przemierzaliśmy ok. 20 km na pieszo. Oczywiście nie ma mowy, żeby w tak krótkim czasie zobaczyć wszystkie ciekawe miejsca, niemniej myślę, że najciekawsze udało się zaliczyć.

To takich niewątpliwie należą kolejne miasta na naszej liście: Monopoli i Polignano a Mare. Szczerze mówiąc z Monopoli nie wiązałem dużych nadziei. Myślałem, że po prostu zajrzymy tam przy okazji na chwilę, a jednak w jakiś magiczny sposób zauroczyło nas i zostaliśmy tam do późnego wieczora. Nie bardzo wiem jak to dokładnie ująć, ale coś jest niebywałego w tych miejscach, które paradoksalnie z jednej strony tętnią życiem i gwar rozmów i muzyki unosi się z wszechobecnych kawiarni i restauracji, a z drugiej strony są oazami spokoju, w których można doświadczyć niemal transcendentalnej katharsis… Przepraszam, poniosło mnie, ale naprawdę można się tam wyciszyć i zresetować.
Dodatkowo pomaga w tym przepyszne lokalne jedzenie i wino w romantycznych okolicznościach małej knajpki na wąskiej uliczce u boku ukochanej osoby. Naturalnie włoskiej kuchni nikomu nie trzeba przedstawiać, choć i tu mieliśmy okazję spróbować czegoś nowego. Region słynie z makaronu orecchiette. Choć nazwa wywodzi się od słowa „ucho”, to nie przypomina to naszych „uszek”, bardziej większych rozmiarów muszelki. Zresztą z tym daniem miałem małą przygodę. Otóż w jednej z rekomendowanych restauracji (często korzystam z aplikacji TripAdvisor, gdzie łatwo można znaleźć polecane lokale w okolicy), zamówiliśmy oprócz przystawek właśnie ten makaron w dwóch różnych odsłonach. Mimo, że jestem „wszystkożerny” i raczej nie wybrzydzam, to tutaj danie niezbyt mi smakowało, a makaron wydawał mi się nieco rozgotowany, a kto jak kto, ale Włosi wiedzą co to al dente. Ewy danie było dużo lepsze. Niemniej, najedzony przystawkami i „czekadełkiem” (oliwki i tarallini – pieczywo w formie malutkich obwarzanków) oraz opity winem, nie dokończyłem mojego dania. Mimo że normalnie nie mam problemu ze zgłaszaniem problemów z moim zamówieniem to tutaj, ku zdziwieniu Ewy, nie chciałem tego robić. Może dlatego że nie wiem jak to danie powinno naprawdę smakować, a może już mi się udzieliła atmosfera miejsca i tak mnie wyciszyło. Lecz najwyraźniej niedokończone danie mówi więcej niż tysiąc słów. Dwóch kelnerów mnie dopytywało czy coś się stało, że nie zjadłem, czyżby mi nie smakowało? Skoro dopytują to odpowiadam zgodnie z moimi odczuciami, zaznaczając, że to nie problem. Po chwili na naszym stoliku ląduje kolejna karafka wina jako „compenso”, mimo że poprzedniej jeszcze nie dopiliśmy. Na nic się zdają moje protesty i zapewnienia, że wszystko jest OK. Przy płaceniu, kelnerka upewniła się, które to było danie i wykreśliła je z rachunku.
Oczywiście próbowaliśmy też innych potraw, w tym pizzę i foccacia, ale dla mnie numero uno to ośmiornica – zwana królową owoców morza. Bardzo lubię tego głowonoga i jadłem wielokrotnie. Przy okazji, pamiętajcie, że dobrze przygotowana ośmiornica nie jest gumiasta, ale ma konsystencję soczystej piersi z kurczaka (przynajmniej to mi przychodzi do głowy jak mnie pytają do czego to porównać). Dla mnie do tej pory najlepsza była po prostu z grilla tylko skropiona sokiem z cytryny, ale w Bari u Mastro Ciccio miałem okazję degustować lokalny przysmak - kanapkę z grillowaną ośmiornicą (uprzednio wolno gotowaną w niskiej temperaturze z czosnkiem, pietruszką, pomidorem i szałwią), burratą (włoskim serem wytwarzanym z mozzarelli i śmietany), suszonymi pomidorami i rukolą w czarnej bułce. Poezja i rozkosz w jednym.
Wracając do zwiedzania, czas na Polignano a Mare. Oprócz pięknej starówki, słynie z małej zatoczki otoczonej pionowymi skałami i górującymi nad nimi budynkami miasta. Koniecznie zabierzcie ze sobą strój kąpielowy i klapki lub specjalne buty do wody. Szczególnie jak chcielibyście poskakać z urwiska do wody. Ja nie skakałem, bo nie miałem odpowiedniego obuwia, żeby wspinać się po ostrych skałach… Oczywiście ściemniam, bo nawet jakby mnie tam wnieśli na rękach to raczej nie odważyłbym się skoczyć, ale samo obserwowanie lokalnych chłopaków popisujących się przed turystami było nie lada atrakcją. Natomiast nawet samo pływanie pod urwiskiem jest frajdą, a wpłynięcie do groty jest mega ciekawym doświadczeniem. W jednej grocie był dość niski tunel a na końcu przecudowne niebieskie światło. Myślałem, że to przez jakiś otwór w sklepieniu, ale okazało się, że to pod skałą światło penetrowało wodę. Żałuję, że nie miałem wodoszczelnej obudowy na kamerkę czy telefon, żeby to uwiecznić, ale może to i lepiej. Zdjęcia mogłyby nie oddać prawdziwego piękna, a w mojej pamięci ten obraz zostanie na długo.
O ile ta plaża była kamienista i bez obuwia ciężko się kąpać (chociaż jestem przykładem, że można), to w regionie jest dużo plaż z pięknym piaseczkiem. Często słyszę, że to polskie plaże są najpiękniejsze, że nigdzie nie ma takiego piasku, itp. Cóż, pozwolę się nie zgodzić. W każdym z krajów śródziemnomorskich które odwiedziłem można znaleźć piaszczyste plaże. A w Bari są wyjątkowo urocze plaże z drobnym żółciutkim piaseczkiem i niesamowitym odcieniem wody. Jedna z nich to Pane e Pomodoro i akurat znajdowała się 250 m od naszego apartamentu. Dodatkowym atutem tej plaży dla rodzin z małymi dziećmi czy osób nieczujących się zbyt pewnie w wodzie jest głębokość wody, która na dość dużym obszarze nie przekracza 150 cm.
Dobijając już powoli do brzegu, wspomnę jeszcze o naszym noclegu, bo uważam, że
świetnie
trafiliśmy i to w niezłej cenie. Mieliśmy przestronny, czysty i pięknie pachnący apartament na ostatnim ósmym piętrze z dużym tarasem, gdzie mieliśmy serwowane pyszne śniadania. Właścicielka Lucia, była bardzo pomocna. Jeszcze przed przyjazdem korespondowaliśmy i Lucia dała nam dużo praktycznych rad, w tym jak najlepiej dostać się do niej z lotniska. Muszę przyznać, że zaimponował mi jej poziom angielskiego, bo pisała dość długie zdania, w miarę poprawne (co jest niestety rzadkością). Byłem przekonany, że to dość młoda osoba płynnie rozmawiająca po angielsku. Jakież było moje zdziwienie, gdy Lucia okazała się starszą panią z trudnością sklecającą podstawowe zdanie. Ach, te internety i nowoczesne technologie…
Podsumowując, gorąco polecamy odwiedzić Bari i cały region Apulii, i noclegi u Lucii (zainteresowanym w wiadomości prywatnej mogę podać namiary).
Gdybyście mieli jakieś pytania, śmiało pytajcie. A osoby, które też tam były zachęcam do komentowania i dzielenia się swoimi spostrzeżeniami. Może macie zupełnie inne odczucia?




























Apulia – Włochy cz. 2

W tym poście skupię się na miejscach wartych odwiedzenia. Są to oczywiście subiektywne wrażenia i chyba w większości pokrywają się z rekomendacjami, które można znaleźć na forach lub blogach podróżniczych, ale jak macie ochotę poczytać o naszych spostrzeżeniach, to zapraszam do lektury.
Po uroczym Locorotondo (krótka wzmianka w poprzednim poście) wybraliśmy się do Alberobello. To niesamowite miasteczko słynie ze specyficznych domków trulli – jest ich tu ok. 1500. Trulli – śmiało można powiedzieć symbol Apulii – to małe białe domki wybudowane na planie koła (ew. kwadratu) ze stożkowatymi dachami z szarego łupanego kamienia. Budowane były bez zaprawy, co miało pomóc uniknąć płacenia podatków, gdyż za niewykończone domy nie trzeba było go płacić, a dach takiego trullo w łatwy sposób można było częściowo zdemontować, a po ewentualnej inspekcji na nowo złożyć. Inna teoria wskazuje na Ferdynanda Aragońskiego, który miał zakazywać stawiania stałych domostw chcąc łatwiej relokować ludność zgodnie z potrzebami. Jaka by nie była geneza ich powstania, stanowią oryginalną atrakcję i dobrze jest do nich zajrzeć czy nawet usiąść na kawę, bo choć w niektórych nadal ludzie mieszkają albo udostępniają na nocleg, to wiele jest przerobionych na sklepiki, restauracje czy kawiarnie. A propos kawy, jeśli jeszcze nie próbowaliście to zdecydowanie polecam zamówić sobie caffe freddo. Zasadniczo to po prostu kawa mrożona, ale nie w wydaniu polskim, gdzie mamy mleko, gałkę lodów i „o zgrozo” bitą śmietanę. Tutaj zazwyczaj to jest czarna słodka kawa mocno zmrożona. Niesamowicie orzeźwia i dodaje kopa na dalsze zwiedzanie.
Kolejnym punktem obowiązkowym jest Matera, zwana Jerozolimą Europy. Jest to, zaraz po Petrze, najstarsze nieprzerwanie zamieszkiwane miasto. Pierwszy mieszkańcy przybyli tu w paleolicie i wykuwali swoje domostwa w skale. W tych samych jaskiniach ludzie mieszkali aż do lat 50-tych XX wieku, bez bieżącej wody i prądu, w warunkach prawie identycznych jak ich przodkowie kilka tysięcy lat wcześniej. Dopiero w 1952 r. rząd włoski, mając ambicje szybkiego rozwoju kraju, nie mógł już dłużej tolerować sytuacji, gdzie w centrum dużego miasta ludzie mieszkają z bydłem w jaskiniach bez podstawowych mediów, a śmiertelność noworodków wynosiła 50% i zdecydowali przymusowo przesiedlić ok. 15.000 osób.
Nienaruszony klimat tego historycznego miasta został co najmniej kilkukrotnie wykorzystany przez branżę filmową. Warto tu wspomnieć choćby „Pasję” w reżyserii Mela Gibsona czy najnowszą odsłonę „Jamesa Bonda”, gdzie dzielny agent 007 pędził wąskimi kamiennymi uliczkami Matery swoim srebrnym Aston Martinem. Oczywiście chciałem odtworzyć chociaż fragment pościgu, ale Ewa mnie uświadomiła, że ubezpieczenie może nie pokryć uszkodzeń wynikających ze zjazdu schodami…
Przy okazji, na przełomie czerwca i lipca o dziwo nie było tłumów. Jak oglądaliśmy przed wyjazdem filmiki z tych miejsc, to czasami było aż gęsto od turystów, a filmy były zwykle kręcone wiosną lub jesienią. Choć w naszym rozumieniu lato to wysoki sezon, to chyba większość jest mądrzejsza od nas i nie pcha się na zwiedzanie w 36-stopniowym upale (mięczaki 😃). I tu na chwilę wrócę do kwestii poruszonej w pierwszym poście. Czy koniec czerwca to jest dobry termin na odwiedzenie Apulii? Cóż, na pewno delikatnie mówiąc jest ciepło. Jeśli źle znosicie saunę i żar lejący z nieba, lub nie lubicie wstawać wcześnie, żeby zwiedzać przed największym upałem, to może faktycznie lepiej wybrać inny termin. Pamiętajcie jednak, że właśnie charakterystycznym elementem tych miasteczek są wąskie uliczki, które dają schronienie przed słońcem i bez problemu znajdziecie ulgę popijając schłodzone napoje w licznych klimatyzowanych kafejkach. A w zamian macie puste alejki i prawdziwy klimat południowej Europy. Swoją drogą zdecydowanie wolę +32 stopnie we Włoszech niż +30 we Wrocławiu.
Wypożyczone auto też ma tą przewagę nad transportem publicznym, że nie musimy czekać na nasłonecznionym przystanku, tylko od razu wsiadamy do rozgrzanej niczym piekarnik puszki… Żarcik 😊 Wprawdzie faktycznie samochód potrafi się nieźle nagrzać na słońcu, ale mam dla Was kolejny „life hack” jak szybko obniżyć temperaturę nawet o kilkanaście stopni. Mianowicie otwieracie szybę lub drzwi na przykład po stronie pasażera, a drzwiami kierowcy kilkukrotnie „wachlujecie” (czyli otwieracie i trzaskacie). Ryzyko jest takie, że osoby postronne mogą nas uznać za debila, ale efekt gwarantowany. Dużo przyjemniej się wsiada do takiego pojazdu i klima dużo szybciej schłodzi nam wnętrze do komfortowej temperatury.
Skoro o aucie mowa to wspomnę o parkowaniu. Miejsca parkingowe są oznaczone kolorami: linie niebieskie – płatne, żółte – tylko dla mieszkańców, białe – bezpłatne. Ceny płatnych parkingów zależą od miasta i strefy (oczywiście im bliżej centrum lub starówki tym drożej) i wahają się od 50 centów do 2 euro za godzinę. W godzinach sjesty parkujemy za darmo. O ile czepiam się czasem włoskiej organizacji, to akurat strefy parkingowe są dobrze oznakowane i łatwo się zorientować ile gdzie i w jakich godzinach zapłacimy. Tankowanie jest nieco bardziej podchwytliwe (pisałem o tym przy okazji zwiedzania Sardynii w zeszłym roku). Obsługa stacji pracuje tylko kilka godzin dziennie (z przerwą na sjestę) a tankowanie samoobsługowe nie jest bardzo intuicyjne. Z kolei kiedy już obsługa Cię zatankuje to okazuje się, że na dystrybutorze jest inna cena niż na pylonie przy wjeździe na stację (np. 2,30 zamiast 2 euro/litr. A propos, ceny paliwa oscylują właśnie koło 2 euro za litr. Więc słusznie jeden z naszych mądrych możnowładców stwierdził: „W innych krajach paliwo jest droższe”. Nic tylko się cieszyć…
W kolejny, już ostatnim poście, napiszę o kolejnych miejscach, które zwiedziliśmy, o jedzonku, które testowaliśmy, plażach i naszym zakwaterowaniu – zdradzę tylko, że mieliśmy naprawdę super miejscówkę (w dobrej cenie), którą z czystym sumieniem mogę polecić.
Do następnego 😊

















niedziela, 3 lipca 2022

Apulia - Włochy cz. 1

 Apulia – Włochy

Czerwiec 2022 był wyjątkowo upalny w Polsce, szczególnie na Dolnym Śląsku, więc szukając nieco ochłody postanowiliśmy odwiedzić południowe Włochy…

Apulia, ze swoją stolicą w Bari, to region położony na „obcasie buta” i zdecydowanie różni się od innych części Italii, które mieliśmy okazję odwiedzić.

Bari jest dość popularnym celem podróży nie tylko ze względu na swoje walory … ale również dzięki dość gęstej siatce regularnych połączeń, w tym z Wrocławia. Znaliśmy Bari ze zdjęć i opowiadań znajomych, więc gdy wpadł mi w oko niedrogi lot, długo się nie zastanawialiśmy. Czy termin pod koniec czerwca był dobrym wyborem? O tym nieco później.

Z informacji praktycznych: lotnisko znajduje się stosunkowo blisko centrum, więc dotarcie do miasta zajmuje niedużo czasu i jest niedrogie. W „normalnych” godzinach można się dostać komunikacją publiczną (autobus lub pociąg). My wylądowaliśmy koło północy, więc jedyna opcja to taksówka, z tzw. flat rate 25 euro. O transporcie publicznym chciałbym Wam napisać nieco więcej, ale mam wrażenie, że Włosi postawili sobie za nadrzędny cel, żeby jak najskuteczniej zniechęcić do komunikacji miejskiej. Gdyby to była dyscyplina olimpijska, mieliby ode mnie złoty medal. Mnie szlag trafił po niecałych dwóch godzinach. Weźcie proszę poprawkę, że to może po prostu ja jestem już za stary, za wygodny, zbyt niecierpliwy… Ale kiedy wyzwaniem jest trafić na odpowiedni peron, zakup biletu, czy rozeznanie się który autobus dokąd jedzie, nagle okazuje się, że wysoka cena za wypożyczenie auta wcale już mi tak nie przeszkadza.

Swoją drogą, faktycznie udało mi się znaleźć auto nieco taniej niż jak szukałem jeszcze dwa dni przed przylotem. Co ciekawe, chociaż jest kilka wypożyczalni w mieście, to najlepszą ofertę cenową znalazłem na lotnisku. Na pewno nie żałuję wyboru, bo w ciągu 4 dni zrobiliśmy autem blisko 550 km i udało nam się zobaczyć sporą część Apulii. Próba zrobienia tego transportem publicznych nieuchronnie skończyłaby się w najlepszym wypadku utratą resztki moich włosów.

Przy okazji nie mogę nie wspomnieć o tym jak się tutaj jeździ (choć w dużej mierze to chyba wspólna cecha większości południowych krajów). Mam wrażenie, że zasady ruchu drogowego, w tym ograniczenia prędkości czy nawet światła drogowe, to tylko luźna sugestia, taka rekomendacja. W Polsce uczymy się ograniczonego zaufania do innych uczestników drogi. Tam powinniśmy pamiętać o całkowitym braku zaufania do innych. Jedź (i przechodź przez drogę) tak, jakby każdy chciał cię rozjechać. To że masz zielone światło o niczym nie świadczy.

Jakość dróg też pozostawia wiele do życzenia. Najlepiej niech świadczy o tym fakt, że w dość nowym aucie (ledwie 31 tyś. km przebiegu) zawieszenie było wytłuczone jak w 40-letnim Trabancie. Z Bari do większości miejsc, o których Wam napiszę prowadzą drogi szybkiego ruchu i autostrady (obie nazwy mocno na wyrost). Wspominałem o tym przy okazji opisu Sardynii, ale nadal mnie to zaskakuje: na ichniejszej dwupasmowej autostradzie obowiązuje ograniczenie prędkości do 90 km/h, przy czym na pozostałych drogach poza miastem, czasami tak wąskich, że nietrudno urwać lusterka, obowiązuje 70 km/h. Ot, taka logika. Ale jak już wspominałem i tak Włosi nie specjalnie przejmują się tymi liczbami. Ja oczywiście starałem się jeździć zgodnie z przepisami, ale jak to mówią „jeśli wlazłeś między wrony, musisz krakać jak i one”, więc z każdym dniem zaczynałem dostosowywać się do lokalnego stylu. Jeszcze kilka dni i jeździł bym 140 km/h z jedną ręką za oknem, z drugą na klaksonie.

Dobra, trochę ponarzekałem, trochę się pożaliłem, przez co możecie odnieść wrażenie, że mi się nie podobało. Nic podobnego. Jest to fantastyczne miejsce warte odwiedzenia. A te wszystkie drobiazgi tylko dodają specyficznego klimatu. Choć na początku miałem lekkie deja vu i bałem się, że nic mnie tu nie zaskoczy (zabudowa typowa dla miast śródziemnomorskich), to na szczęście byłem w błędzie i szybko odkryliśmy perełki unikatowe nawet na skalę światową.   

Tradycyjnie mocno się rozpisałem, a nic nie napisałem o zwiedzaniu. Zakończę ten post tylko krótką wzmianką o miejscowości, którą odwiedziliśmy na początek: Locorotondo. Zdecydowanie niedoceniane miejsce. Nawet większość przewodników po regionie traktuje je po macoszemu – wprawdzie wspomną, ale nie namawiają szczególnie do odwiedziń. A warto. O ile większość miast Apulii ma zabudowę kamienną w odcieniach beżu, Locorotondo zachwyca śnieżnobiałym kolorem fasad, pięknymi widokami ze starówki, która góruje nad otaczającymi stokami pokrytymi winoroślą i przede wszystkim ciszą i spokojem. Nie ma tu tłumów turystów. Wręcz można odnieść wrażenie, że miasto jest trochę zapomniane.

Tutaj robię pauzę, ale obiecuję, że ciąg dalszy nastąpi 😊    




Malmö 2023 - cz. 2

Malmö cz. 2 (nieco długa, ale ostatnia – z wieloma praktycznymi informacjami) W pierwszym poście skupiłem się na Kopenhadze, ale teraz prz...

Popularne