poniedziałek, 7 kwietnia 2025

Saragossa, Walencja - Hiszpania, część 3 - ostatnia

Nie samą Saragossą człowiek żyje. 

W rejonie Aragonii jest dużo ciekawych miejsc do zwiedzenia. Chcieliśmy zrobić sobie 1-dniową wycieczkę, max. 2 godziny jazdy od Saragossy. W planach była Pampeluna, ale akurat na ten dzień prognozy były wyjątkowo niekorzystne. Pojechaliśmy zatem na południowy-zachód. Najpierw urocze miasteczko Calatayud, z pięknymi murami obronnymi i ruinami zamku górującymi nad miastem. Wąskie i strome uliczki prowadzące do zamku stanowiły nie lada wyzwanie, żeby pokonać je autem. Zwykle w takich sytuacjach to tylko Ewa piszczała i zakrywając oczy błagała, abym porzucić plan takich ekstremalnych podjazdów, tudzież zjazdów i wciskania się w szczeliny 20 cm szersze od samochodu. Tym razem miałem w aucie stereo, gdyż mojej kochanej żonie wtórowała kochana córeczka. Okej, odpuszczam. Parkuję auto i ruszamy na pieszo pod górę. Jednak szybko się okazuje, że podejście będzie zbyt wymagające. Dodatkowo, zobaczywszy jak tą drogę pokonuje w zawrotnym tempie lokalna pani kierowca w starym VW golfie, dziewczyny postanowiły dać mi szansę. Po kilku minutach i kilku mocniejszych uderzeniach serca podziwialiśmy panoramę miasteczka budzącego się do życia. Zjeżdżamy do centrum i siadamy na kawkę i dodatkowo zamawiamy wspomniane już wcześniej churrosy z czekoladą. Pan nie może pojąć, że chcemy 1 porcję (4 szt.) na 3 osoby, więc przynosi cały półmisek chyba ośmiu. Na moje protesty, że chcieliśmy tylko cztery, macha ręką i zaczyna opowiadać, że to specjalna jego receptura z Kolumbii. Brzmi zachęcająco, ale zacząłem się obawiać czy to białe to na pewno cukier…

Nasz kolejny przystanek to Monasterio de Piedra – kompleks klasztorno-parkowy. Przepiękne miejsce, szczególnie jeśli chodzi o część parkową, która pełni rolę ogrodu botanicznego (mamy tabliczki z nazwami roślin – również po angielsku, co wcale nie jest oczywiste) oraz liczne wodospady, niektóre całkiem spore. Warto zabrać tu ze sobą coś do jedzenia i picia, bo to idealne miejsce na piknik, a żeby zwiedzić cały kompleks to potrzebowalibyśmy pewnie kilku godzin, więc sporo okazji, żeby zgłodnieć.

Tutaj dopiero było widać turystów z całego świata. Bilety do najtańszych nie należą, ale na pewno warto. Na plus: ogromny bezpłatny parking. Na minus: przyklasztorny bar. Nie dość, że ciężko się dobić, żeby cokolwiek zamówić, to dodatkowo jest drogo i słabo, więc – jak już wspomniałem – warto zabrać jedzonko ze sobą i zjeść na łonie natury.

Na ostatni dzień zaplanowaliśmy zwiedzanie Walencji. Przypominam, że to właśnie z tego miasta lecieliśmy i tu wypożyczaliśmy auto. Lot powrotny był dopiero po 21, więc przed nami cały dzień.

Po drodze jednak odbiliśmy nieco z trasy, żeby odwiedzić Albarracín – miasteczko, które w 2005 roku otrzymało tytuł najpiękniejszego miasta w Hiszpanii.  Faktycznie, położenie na stromym zboczu, jakby wrośnięte w skałę oraz średniowieczna architektura robią piorunujące wrażenie. Byliśmy tu w poniedziałek rano, więc nie było turystów, a miasteczko dopiero budziło się do życia. Usiedliśmy na kawę i kontemplowaliśmy otaczające piękno i spokój.

Spokój, którego nie sposób doświadczyć w Walencji. Miasto to jest kompletnym przeciwieństwem Saragossy. Zatłoczone, głośne, pełne turystów, ale też bezdomnych i żebraków. Przebijanie się przez miasto autem to istna bitwa o przetrwanie, gdzie linie na jezdni są wyłącznie umowne i obowiązują tu prawa dżungli.

Niemniej, ma to swój urok. Osobiście bardzo lubię duże wielokulturowe miasta, ale muszę przyznać, że tutaj trochę mnie to przytłoczyło. Może to kwestia nagłej zmiany? Kilka dni w dość spokojnych okolicznościach, a tu nagle taki „strzał”.

Walencja jednak może się podobać. Znajdziemy tu piękny nowoczesny kompleks - będący wizytówką miasta – z budynkiem opery, muzeum nauki czy oceanarium. Stare miasto z licznymi zabytkami oraz oczywiście piękne szerokie plaże z drobnym piaseczkiem.

Oczywiście, mamy mnóstwo barów i restauracji do wyboru. To tutaj zdecydowaliśmy się skorzystać w jednej z restauracji z opcji dość popularnej w Hiszpanii, mianowicie „menú del día” (dosł. menu dnia). Chodzi o to, że w porze lunchu mamy w jednej dość przystępnej cenie zestaw składający się z „primer plato” czyli przystawki/pierwszego dania, „segundo plato” - dania głównego i „postre” – deseru, ew. napoju, jeśli na deser nie mamy miejsca. Zazwyczaj do wyboru są 2-3 opcje każdego z dań, a cena takiego zestawu aktualnie wacha się od 12 do 18 euro.

Niniejszym zamykam temat tej wycieczki. Mam nadzieję, że zachęciłem do zwiedzania nie tylko nadmorskich miejscowości Hiszpanii. Do następnego!

Więcej zdjęć do obejrzenia na Fb:

https://www.facebook.com/share/p/16RXyELwsQ/

niedziela, 6 kwietnia 2025

Saragossa, Hiszpania - część 2

Witam w części drugiej.

Bez zbędnego wstępu, przechodzę od razu do obiecanego meritum, czyli jedzenia (jeśli nie czytaliście części 1, to polecam najpierw do niej zajrzeć). Jednym z najważniejszych dla nas elementów odkrywania nowych miejsc jest możliwość próbowania lokalnych przysmaków i poznawania danego regionu „przez kuchnię”.

Zanim przejdę dalej, muszę tutaj wspomnieć o aspekcie językowym. Generalnie Hiszpanie mówią po angielsku - delikatnie rzecz ujmując – słabo. OK, w dużych turystycznych ośrodkach w hotelach i restauracjach jest szansa się porozumieć, ale Saragossa, jak już pisałem, nie jest szczególnie oblegana przez turystów z zagranicy. Co więcej, przez te prawie 4 dni, które spędziliśmy w tym mieście, dosłownie 1 (jeden) raz usłyszałem na ulicy język angielski i może ze trzy razy język inny niż hiszpański.

Dla mnie to była świetna okazja sprawdzić swój poziom, bo w końcu uczę się español od ładnych kilku miesięcy. Ale o tym za chwilę. Zacznijmy od początku.

Śniadania mieliśmy w hotelu, w stylu typowo południowym, czyli raczej na słodko z dużym wyborem słodkiego pieczywa, bułeczek, croissantów w towarzystwie dżemów i marmolad. Z dań wytrawnych, oprócz wędlin i serów oraz salsy z pomidorów była hiszpańska tortilla de patatas, czyli rodzaj grubego omletu z jajek i ziemniaków.

Na drugie śniadanie zasiadaliśmy zwykle w kawiarni lub w specjalnych lokalach zwanych churreria na tradycyjne hiszpańskie churrosy, czyli smażone na głębokim oleju „paluchy” z ciasta przypominające to na pączki. Obowiązkowo serwowane z gorącą czekoladą (mi bardziej kojarzyła się z budyniem czekoladowym). Kombinacja potwornie słodka i tłusta. My taką normalną porcję (4-6 szt. + filiżanka czekolady) zjadaliśmy we trójkę i mieliśmy dość. Nie zrozumcie mnie źle, są pyszne, ale nie wyobrażam sobie jeść tego za często, a wiem, że niektórzy jadają je codziennie. Mi pomagało, że popijałem je niesłodzoną czarną kawą.

Przy okazji, kilka słów o kawie. Cenię Hiszpanię, ale i Włochy za to, że traktują ten napój jak coś normalnego. Może ciężko będzie znaleźć karmelowo-waniliowe frappuccino otulone bezglutenowo-wegańską migdałową chmurką ze szczyptą szałwii, ale jeśli chcemy prostej kawy to dostaniemy ją wszędzie o każdej porze i to w normalnej cenie. Zwykle za kawę zapłacimy 1,20-1,80 euro. Najwięcej nas kosztowała w naprawdę ekskluzywnej restauracji (tam pewnie mogliby dostać karmelowo-waniliowe frappuccino), gdzie koszt 1 kawy wyniósł ok. 2,50 euro, czyli i tak mniej niż w wielu polskich kawiarniach.

No i zamawianie kawy po hiszpańsku szło mi całkiem sprawnie. Troszkę gorzej szło jak trzeba było zamówić coś do jedzenia. To znaczy, ja sobie dobrze radziłem z mówieniem, oni czasem nie rozumieli, no i gorzej szło, jak miałem zrozumieć co do mnie mówią ;( Hiszpański jest bardzo „szybkim językiem” i na początkowym etapie ciężko ich zrozumieć.

W konsekwencji raz zamówiłem chyba coś innego niż chciałem, ale co tam. Następnym razem będzie lepiej.

Zapewne „obiło” wam się o uszy słowo „tapas” czy bardziej spolszczone „tapasy”. Kulinarny symbol Hiszpanii. Ale co to jest? Nie jest to żadna konkretna potrawa. „Tapa” to po prostu mała porcja dania, często serwowana na małym talerzyku, przekąska do piwa czy kieliszka wina.  

Jest to świetna okazja do popróbowania różnych lokalnych specjalności, jednocześnie nie objadając się przesadnie i nie nadwyrężając portfela. Przy okazji, ważny protip: nie szukajcie na siłę lokali o nazwie „Tapas Bar”, to są zazwyczaj typowe „tourist traps”. Generalnie praktycznie każdy bar serwuje tego typu przekąski.

W ścisłym centrum Saragossy znajdziemy dzielnicę starego miasta, zwaną „El Tubo”, z wąskimi uliczkami i szczególnym nagromadzeniem najróżniejszych barów, pubów i restauracji. To świetne miejsce do eksploracji kulinarnych. Znaleźliśmy tu „El Champi” – lokal specjalizujący się w zasadzie w jednym daniu z pieczarek, mianowicie nabite na grzankę przysmażone 3 duże kapelusze tego grzyba plus krewetka, a to wszystko w towarzystwie aromatycznego sosu czosnkowo-pietruszkowego. Petarda. Pochłonięte na stojąco przy barze i spłukane szklaneczką zimnego piwka... Mmm, na samo wspomnienie cieknie mi ślinka.

Co ciekawe, Saragossa jest również znana z pysznych owoców morza, mimo położenia stosunkowo daleko od wszelkich portów.    

Teraz „dwa słowa” o pogodzie. Można by się spodziewać, że pod koniec marca w Hiszpanii będzie co najmniej ciepło. Niestety nie wszędzie. W sumie nie możemy narzekać na temperaturę, bo oscylowała w granicach 15-18 stopni, ale silny wiatr zdecydowanie dokuczał. Wszyscy przecież wiemy: że tak zacytuję z pamięci klasyka – „Najgorszy jest wiatr. Bo jak jest zimno i nie ma wiatru, to jest ciepło. A jak jest ciepło i jest wiatr, to jest zimno…” Koniec cytatu.  

O ile Rzym to Wieczne Miasto, o tyle Saragossa to dla mnie Wietrzne Miasto. I to nie jest kwestia naszego szczęścia, ponoć tu tak wieje bardzo często.


sobota, 5 kwietnia 2025

Saragossa, Hiszpania - część 1

Chciałbym Was tym razem zabrać w podróż do serca Hiszpanii: Aragonii i jej stolicy Saragossy. Nie jest to oczywisty cel turystyczny, bo daleko od morza, więc tym bardziej zapraszam do lektury, a nuż stwierdzicie, że warto odwiedzić to miasto.

Dla nas ta podróż nie była typowym wypadem na zwiedzanie. Przyjechaliśmy tu z Ewcią odwiedzić naszą dzielną córeczkę, która studiuje pół roku na tutejszym uniwersytecie w ramach programu Erasmus.

Do Saragossy nie jest łatwo się dostać samolotem z Polski. Bezpośrednich lotów nie ma, trzeba lecieć z przesiadką. Najlepiej czasowo wypada przez Londyn lub Paryż. Można też dolecieć do Barcelony lub Madrytu i dalej pociągiem, lub tak jak my: do Walencji i wypożyczonym autem pokonać nieco ponad 300 km do Saragossy. Zresztą zarówno od Madrytu, Barcelony czy Bilbao na południu, odległości są podobne.

Jeśli chodzi o wypożyczenie auta, to nawet w turystycznej Walencji można znaleźć naprawdę atrakcyjne oferty. Nam trafił się praktycznie nowy (z przebiegiem zaledwie 2400 km) Seat Arona. Za to autko bez limitu kilometrów, z pełnym ubezpieczeniem, na całe 5 dni zapłaciłem zawrotną cenę … (tutaj werble budujące napięcie) … 80 euro! Nie za dzień, ale za wszystkie 5 dni. Nawet z paliwem jest to dużo taniej niż byśmy zapłacili za dojazd pociągiem. Oczywiście musimy pamiętać, że byliśmy pod koniec marca, zdecydowanie nie w wysokim sezonie. Ale cena i tam mnie pozytywnie zaskoczyła. Taniej udało mi się chyba tylko na Malcie, ale to było mniejsze auto.

O ile w hiszpańskich miastach, zwłaszcza w Walencji, prowadzenie samochodu może wymagać stalowych nerwów i oczu dookoła głowy, to na autostradach o dziwo jest pełen relaks. Drogi są w większości bardzo dobrej jakości, a kierowcy (być może z obawy o swoje portfele i punkty) skrupulatnie przestrzegają ograniczenia prędkości do 120 km/h i nie spotkałem się z przejawami agresji drogowej jaką często widywałem np. w Grecji (co się stało ze stereotypowym hiszpańskim temperamentem??).

Nawet po Saragossie – mieście wielkości Wrocławia (z 660 tyś. mieszkańców) – jeździło się całkiem przyjemnie. Niewątpliwie problemem jest jednak parkowanie. Mimo, że nasz hotel nie był w samych centrum Saragossy, a ok. 30 min. na pieszo, to szukanie wolnego miejsca (nawet płatnego) zajęłoby dużo czasu, więc ostatecznie zdecydowaliśmy się na parking hotelowy – niestety dość drogi.

Większość najciekawszych atrakcji jest w ścisłym centrum, więc można ogarnąć na pieszo, ale komunikacja miejska też dobrze funkcjonuje. Jest co prawda tylko 1 linia tramwajowa, która prowadzi główną arterią miasta, ale liczne linie autobusowe bez problemu dowiozą nas do każdego miejsca. Alternatywą są też taksówki. Osobiście nie sprawdzałem, ale ponoć nie są drogie. Zwłaszcza w nocy może to być jedyna opcja.

A zatem, co można tu zobaczyć. Najważniejszym punktem miasta jest Bazylika katedralna Nuestra Señora del Pilar (Matki Bożej na Kolumnie). Muszę przyznać, że pierwotnie nie sądziłem, że będzie to coś specjalnego, ale jak już weszliśmy do środka to trochę mnie zatkało. Wielkość i rozmach z jakim została wybudowana, liczne kapliczki, wewnętrzna kopuła kamienna, a przede wszystkim detale potężnego alabastrowego ołtarza robią piekielnie dobre wrażenie (użycie słowa „piekielnie” w kontekście bazyliki jest całkowicie przypadkowe, albo nie…). Sam jestem zaskoczony, bo generalnie zwiedzanie kościołów to nie do końca moja bajka, i pewnie gdyby tu była długa kolejka do wejścia lub drogie bilety, to bym odpuścił, a szkoda by było tego nie zobaczyć. A tu było i za darmo i bez kolejki.

Trzeba jednak zapłacić, żeby wjechać na punkt widokowy na jednej z wież bazyliki, skąd możemy podziwiać panoramę całego miasta. Ale zdecydowanie warto.

Przy okazji, wspomniana Matka Boża na Kolumnie to nie tylko symbol Saragossy, ale również patronka krajów hiszpańskojęzycznych. Objawiła się ponoć właśnie tutaj nad rzeką Ebro, Jakubowi Apostołowi w roku 40 n.e. Jakubek nie bardzo sobie radził z krzewieniem chrześcijaństwa, a to objawienie zdecydowanie mu pomogło.

Warto wspomnieć, że miasto już wtedy istniało, więc liczy sobie ponad 2 tyś. lat. Założone jeszcze przed naszą erą jako rzymska kolonia przez Cesarza Augusta, który nazwał miasto swoim imieniem, czyli: Caesaraugusta. Nazwa ta po podbojach muzułmańskich została zniekształcona jako Saraqusta, by w końcu w języku hiszpańskim zostać najpierw Saragosą, a potem Zaragozą.

Kolejnym punktem „must-see” jest niewątpliwie Alfajeria - ufortyfikowany średniowieczny pałac muzułmański. Oprócz podziwiania architektury w stylu mauretańskim możemy tu zobaczyć obszerną wystawę poświęconą jednemu z najwybitniejszych hiszpańskich artystów, dumy Aragonii (bo urodził się niedaleko Saragossy) – Francesco Goi. Ciekawostka: Goya namalował swój pierwszy fresk we wspomnianej powyżej Bazylice del Pilar, i to właśnie wtedy jego kariera nabrała tempa. W ciągu ponad 50 lat swojej pracy stworzył około 700 malowideł (niektóre imponujących rozmiarów) i ponad tysiąc rysunków i grafik.

W pałacu mieści się również siedziba parlamentu Aragonii, a ponieważ byliśmy akurat w niedzielę, to sala obrad była dla nas dostępna do zwiedzenia.

W kolejnym poście napiszę o rzeczy najważniejszej – czyli o jedzonku i moich zmaganiach z językiem hiszpańskim, a także o tym co można zobaczyć w niewielkiej odległości od Saragossy.    




sobota, 24 sierpnia 2024

Nowegia kamperem – część 5 – ostatnia

Dziękuję wszystkim za pozytywny odzew i mobilizowanie mnie do dalszego pisania.

Zanim przejdę do obiecanego podsumowania, kilka słów o ostatnim ważnym punkcie na naszej norweskiej trasie – Oslo. Myśleliśmy, że po blisko dwóch tygodniach blisko natury zatęsknimy za zgiełkiem dużego miasta. Nic podobnego. Choć Oslo może się podobać i na pewno ma dużo do zaoferowania, to niestety blado wypada w porównaniu z przepiękną przyrodą terenów niezurbanizowanych. 

Skusiliśmy się na zwiedzanie miasta z przewodnikiem, dzięki czemu dowiedzieliśmy się sporo o historii miasta i najważniejszych zabytkach. Zwiedzanie (rezerwowane przez aplikację GetYourGuide) było w dużej grupie, więc nie nadszarpnęło to naszych finansów, a Daniel (pół-Brytyjczyk, pół-Norweg) w bardzo ciekawy i dowcipny sposób przybliżył nam nie tylko Oslo, ale ogólnie kulturę kraju i jego mieszkańców. Zapewne dla większości nie jest tajemnicą, że Norwedzy nie przepadają za bliskim kontaktem i innymi, jednak pewnie nie wiecie, że mocno cierpieli podczas trzech lat pandemii, kiedy obowiązywał bardzo rygorystyczny nakaz utrzymywania dystansu 2 metrów od innej osoby. Ponoć byli niewymownie szczęśliwi, gdy po zakończeniu pandemii mogli w końcu zachować dystans 10 metrów…

Wybraliśmy się również na krótki rejs po zatoce Oslo. Stateczek jest w zasadzie częścią miejskiego transportu publicznego i dzięki niemu możemy odwiedzić wszystkie 8 wysepek leżących w tej zatoce. Uderzające było jakie są urocze i spokojne w kontraście do sąsiadującej stolicy.

Nieubłaganie przyszedł czas na obiecane podsumowanie i parę słów o kosztach, bo wiem, że wielu z Was to interesuje.

Zacznę od rzeczy przyjemnych, czyli PLUSY takich wakacji:
- niezależność (mamy wszystko ze sobą i możemy stanąć na nocleg praktycznie wszędzie);
- koszt (taniej niż wynajem noclegów w Norwegii), legalnie i bezpiecznie można nocować w kamperze „na dziko”, a serwis kampera (zrzut „szarej” wody, uzupełnienie czystą wodą i opróżnienie kasety toalety) w wielu miejscach zrobimy za darmo lub za symboliczną opłatę;
- komfort (pojazd jest wygodny, a dzięki dużym szybom i wysokiej pozycji, łatwo podziwiać piękne widoki);
- sprzyja rodzinnej integracji (spędzamy cały czas ze sobą) – tak, wiem, można to również umieścić po stronie minusów 😊

A jakie są MINUSY?
- gabaryty kampera (trzeba się oswoić i nie każdy będzie czuł się pewnie za kierownicą; szczególnie trudne może być parkowanie i poruszanie się po miastach);
- podczas jazdy jest dość głośno (to mnie zaskoczyło, bo jest zdecydowanie głośniej niż w tradycyjnym samochodzie osobowym – tu coś trzeszczy, tam coś stuka, więc trudniej się rozmawia z pasażerami siedzącymi z tyłu);
- zanim ruszymy trzeba pamiętać o wielu rzeczach (np. zabezpieczenie okien, szafek i szuflad, bo jak odjedziemy np. z otwartym okienkiem w sypialni to szybko je bezpowrotnie stracimy, a wraz z nim wpłaconą kaucję);
- rośnie brzuszek (żona tak mi wypomniała… No i obserwując większość kamperowców, chyba coś w tym jest);
- koszt (tak, wpisałem to też w plusach; więcej o kosztach za chwilę).  

W 15 dni przejechaliśmy kamperem w sumie ponad 4100 kilometrów. Z tego ok. 2500 km po samej Norwegii, gdzie średnio dziennie pokonywaliśmy ok. 200 km. 

Największym naszym kosztem było wypożyczenie kampera. Pamiętajcie, że my mieliśmy pojazd raczej z tych większych i nowszych, i w najwyższym sezonie, więc kosztowało nas to 650 zł za dobę (wyjeżdżając poza sezonem możemy zaoszczędzić nawet połowę). W cenie mamy już serwis, nabitą butlę z gazem i ubezpieczenie pojazdu. Zasadniczo wszystko oprócz naturalnie paliwa. 

Na paliwo wydaliśmy prawie 3 tyś. zł (cena diesla w Norwegii to 7,30-8,00 zł/l, ale za to w Szwecji już tylko ok. 6,50 zł/l, czyli nawet dużo taniej niż przy autostradach czy drogach ekspresowych w Polsce, gdzie widziałem nawet po 7,50 zł/l). 

Prom Polska-Szwecja: 2 tyś. zł w obie strony za kamper + kajuta dla 4 osób + pies.

Opłaty za drogi, tunele i promy w Norwegii: ok. 400 zł.
Jedzenie (zakupy spożywcze, kawiarnie, bary): ok. 1500 zł, mimo że dużo jedzenia zabraliśmy ze sobą z Polski. Jak wspominałem, do restauracji nie chodziliśmy, bo to by nas całkowicie zrujnowało finansowo, ale też chcieliśmy popróbować lokalnych przysmaków. W tym celu polecam aplikację TooGoodToGo. Funkcjonuje również w Polsce, ale nie ma porównania do Skandynawii. Zasadniczo chodzi o to, że można za ułamek wartości dostać produkty, które mają krótki termin przydatności, ale są pełnowartościowe i nadal świeże. W rezultacie zostajecie bohaterami, bo uratowaliście jedzenie przed wyrzuceniem i nie nadwyrężyliście portfela.

Atrakcje (muzea, skanseny, wjazdy kolejką, itp.): ok. 700 zł.

Parkingi (w tym noclegi na płatnych parkingach w Bergen i Oslo): 310 zł.

Kempingi (dwa w ciągu całego pobytu): 260 zł – ponoć we Włoszech czy Chorwacji ciężko za tyle znaleźć kemping na 1 noc.

Do tego dochodzą pamiątki oraz ubezpieczenie turystyczne, ale to kwestia bardzo indywidualna, więc pomijam tutaj.

Jeśli będziecie sobie podsumowywać te koszty, to pamiętajcie, że była nas czwórka praktycznie dorosłych + pies.
Z ciekawości Ewa sprawdziła ceny dwutygodniowych wakacji all inclusive dla naszej rodziny na południu Europy lub w Egipcie i wygląda, że taki wyjazd wyszedłby nas drożej.     
    
Już kilka osób, wiedząc że mi się spodobało, pytało: „To kiedy kupujesz kampera?” Otóż nie planuję. Po pierwsze, nie stać mnie. A nawet gdybym miał luźne 300 tyś. (bo co najmniej tyle trzeba by wyłożyć na nowy pojazd) to żeby to miało ekonomiczne uzasadnienie, musielibyśmy nim wyjeżdżać kilka razy do roku, a na to się nie zapowiada. Chyba że wygram na loterii albo w konkursie producenta pasztetu (jest aktualnie do wygrania kamper – zainwestowałem całe 12,50 zł w ich pasztet – trzymajcie kciuki).  

Podsumowując, to był rewelacyjny wyjazd (nasze drugie najlepsze wakacje, bo nr 1 nadal pozostaje żeglowanie jachtem po wyspach greckich). I wiem, że na pewno jeszcze nie raz spróbujemy kamperowania, ale może w odleglejszych zakątkach, do których dotrzemy samolotem i wynajmiemy kampera na miejscu.

Dajcie znać czy uważacie, że Wam podobałby się taki rodzaj wypoczynku. Do następnego!



środa, 21 sierpnia 2024

Norwegia kamperem – część 4

Witam wytrwałych, którzy chcą czytać dalej. Planuję, aby był to przedostatni post z tej serii. 

Wspomniałem już o ogromnej ilości tuneli – jest ich w Norwegii ponad 1200. Co najmniej tyle samo jest wodospadów. Sami z siebie się śmialiśmy, bo na początku zachwycaliśmy się każdą, nawet niewielką strużką opadającą z mijanego zbocza. Z czasem, większość nie robiła już takiego wrażenia. Było jednak kilka wyjątków. Mi szczególnie utkwiły w pamięci dwa z napotkanych na trasie. Przepiękny Tvindefossen, choć na pewno nie jest rekordzistą pod względem rozmiarów, to jest wyjątkowo uroczy, pewnie za sprawą otoczenia i swojej łagodnej natury, zadziwiająco cichej i spokojnej. Nieco na uboczu, wśród zieleni, leniwie spływający po krągłościach skał. Nie można tego powiedzieć o Låtefossen – bestii ryczącej tuż przy głównej drodze nr 13. Hektolitry wody opadające ze 165 m dwoma bliźniaczymi wodospadami, rozbijające się o podpory starego kamiennego mostu i zalewające jezdnię i przejeżdżające auta. Tutaj naprawdę czuć potęgę i piękno natury.

Z Låtefossen troszkę się pospieszyłem, bo zanim do niego dojedziemy odwiedzamy drugie co do wielkości miasto Norwegii, czyli Bergen. Przyjeżdżamy tam wczesnym popołudniem, więc mamy jeszcze czas pozwiedzać. Wyjątkowo pogoda nam dopisuje, bo Bergen nosi miano deszczowego miasta ze średnią 239 dni opadów w roku! Jest to rekordzistka w skali Europy! A my w ciągu dwóch dni spędzonych w tym mieście mieliśmy piękne słońce z upalną, jak na Norwegię, temperaturą dochodzącą do 23 stopni! 

Bergen, aka Bryggen, zostało zbudowane, podobnie jak Rzym, na siedmiu wzgórzach. Jedną z atrakcji jest wjazd kolejką Fløibanen (lub wejście) na jedno z tych wzgórz, z którego podziwiamy panoramę całej aglomeracji i portu. To tutaj też spróbowaliśmy m.in. burgera z łosia i hot-doga z renifera. Ponieważ siłą rzeczy musieliśmy trzymać budżet w ryzach, a Norwegia do tanich nie należy, z żalem przyznaję, że nie rozbijaliśmy się po restauracjach, w większości gotując w kamperze z produktów przywiezionych z Polski lub zakupionych w lokalnych supermarketach. Jest jednak sposób na tańsze zakupy spożywcze czy nawet próbowanie lokalnych przysmaków, ale o tym napiszę w podsumowaniu, w ostatnim poście.

Tutaj też rankiem przydarzył nam się nieprzyjemny incydent, mianowicie młody Norweg manewrujący na parkingu Teslą swojego taty postanowił zahaczyć naszego kampera, po czym stuknął jeszcze jedno  auto zaparkowane obok. Myślałem, że te samochody same jeżdżą i parkują (niestety, ku naszej zgubie, ten chłopak pewnie też tak myślał). No nic, zostało nam spisać oświadczenie (bo policja do takich parkingowych stłuczek nie przyjeżdża) i liczyć, że ubezpieczalnie to ogarną. Ja uzbrojony w niezawodną i uniwersalną srebrną taśmę wspiąłem się na wyżyny rękodzieła i pozlepiałem zderzak i światła, abyśmy mogli kontynuować podróż. Nie zepsuło nam to humorów, choć ja (mimo że normalnie lubię miasta), bez żalu opuszczałem Bergen i wyruszyłem odkrywać mniej zaludnione tereny tego kraju.   

Kolejnym punktem wartym wspomnienia jest magiczne szmaragdowe jeziorko Bonhusvatnet utworzone przez wodę spływającą z lodowca Folgefonna, którego jęzor widzimy między otaczającymi go szczytami. Trekking do niego trwa ok. godziny, lecz nie jest dość wymagający i na upartego można by wejść tam w klapkach i białych skarpetach, z reklamówką Biedronki (przyznam, że miałem taki pomysł na zdjęcie, ale zapomniałem rekwizytów). Nie zapomniałem natomiast zabrać kąpielówek, więc wykorzystałem przepiękne okoliczności przyrody i postanowiłem popływać. Nie wiem dokładnie ile stopni miała woda, ale wrażenia miałem bardzo podobne do tych podczas zimowych morsowań w skutym lodem stawie.

Następny przystanek do mała osada Odda (bo trudno nazwać ją miastem), gdzie odkrywamy kamień z runicznym grawerunkiem i logiem Netflix. Okazało się, że kręcono tutaj wiele scen do serialu Ragnarok, którego akcja rozgrywa się w fikcyjnym mieście Edda (bardzo zaszaleli ze zmianą nazwy miejscowości). Noc spędzamy nad pobliskim jeziorkiem z widokiem na wspomniany wcześniej lodowiec. 

W kolejnym, już najprawdopodobniej ostatnim wpisie, opowiem Wam o Oslo i pokuszę się o podsumowanie całej wyprawy włącznie z przybliżonymi kosztami i wypunktowaniem plusów i minusów kamperowania w Norwegii. 

Jeśli macie jakieś pytania lub przemyślenia to niezmienne zachęcam do pisania komentarzy.






Saragossa, Walencja - Hiszpania, część 3 - ostatnia

Nie samą Saragossą człowiek żyje.  W rejonie Aragonii jest dużo ciekawych miejsc do zwiedzenia. Chcieliśmy zrobić sobie 1-dniową wycieczkę, ...

Popularne