Udało mi się z moim nastoletnim synem wyskoczyć na tzw. city break. To znaczy moja kochana Żona najpierw zasugerowała, żebyśmy sobie zrobili męski wypad, a później żałowała i wręcz awanturowała się, że lecimy bez Niej – ech, kobiety.
City break, czyli krótki wypad zazwyczaj do dużego miasta w
celu zwiedzania lub zażywania innych rozrywek. A jak duże miasto, to cóż innego
niż kwintesencja metropolii, trzecia największa aglomeracja Europy – Londyn
(tak, jest takie miasto… nieco mniej sławne niż Lądek, ale jest).
Stolica Wielkiej Brytanii w całej swej okazałości zajmuje
ponad 1500 km2 i jest zamieszkana przez blisko 9 mln ludzi mówiącymi w 300 różnych
językach. Tzw. Greater London to de facto zlepek wielu miasteczek, które na
przestrzeni wieków zostały wchłonięte przez Londyn i stały się jego
dzielnicami. I każda oferuje coś innego. Niby jedno miasto, a w stosunkowo
niewielkiej odległości od siebie mamy takie perełki jak Camden Town, Canary
Wharf, Little Venice, Notting Hill, China Town itd. Każda dzielnica ma do
zaoferowania coś innego, ale o tym później.
Na początek musimy dostać się do Londynu. Stolica UK ma aż 6
lotnisk do wyboru. Ale tanie linie lotnicze zazwyczaj latają do 3 z nich. Z
Wrocławia możemy polecieć Ryanair’em do Stansted lub Wizzair’em do Luton. Tym
razem, ze względu na cenę i atrakcyjniejsze godziny połączeń, do Londynu
leciałem irlandzkim przewoźnikiem, a wracałem węgierskim Wizzair’em, dzięki czemu
na miejscu byliśmy o godz. 11 w piątkowe przedpołudnie, a lot powrotny mieliśmy
o 21:30 w niedziele wieczorem, czyli praktycznie 3 pełne dni na zwiedzanie.
Kolejny punkt planowania podróży to nocleg. O ile loty można
znaleźć w bardzo atrakcyjnych cenach (lecąc w tygodniu można znaleźć lot w dwie
strony za 150-180 zł, w weekend 250-300 zł), to nie ma czegoś takiego jak tani
nocleg w Londynie. Generalnie musimy być przygotowani, że to jednak jedno z
najdroższych miast na świecie, co nie oznacza, że nie warto szukać tańszych
opcji.
Szukając lokum nie skupiajmy się na bliskiej odległości od
centrum (tam jest mega drogo), lecz odległości od stacji metra. Wówczas nawet
mając nocleg w strefie trzeciej (zone 3) dostaniemy się do ścisłego centrum w
20-30 minut, a ceny zakwaterowania będą dużo niższe.
Skoro wspomniałem o metrze to warto może przytoczyć kilka
faktów. The Tube (bo tak się pieszczotliwie określa londyńskie metro) jest najstarszym
metrem na świecie, uruchomionym w 1863 r. Tak, 160 lat temu!!! Aktualnie cały
system składa się z 11 (lada chwila 12) linii metra o łącznej długości ponad
400 km z 270 stacjami oraz z kolejki naziemnej Overground i ciekawym systemem
lekkiej kolei DLR, która jest systemem zautomatyzowanym, co oznacza, że
pociągi nie są obsługiwane przez maszynistów, a sterowane automatycznie.
Na początku ogrom sieci komunikacji miejskiej może
przerażać, ale tak naprawdę jest dobrze zorganizowany i dość szybko odnajdziemy
się w gąszczu licznych połączeń. Mimo wszystko dla ułatwienia polecam mobilną
aplikację Citymapper, dzięki której nie tylko dowiemy się jak i czym dojechać,
ale również ile będzie nas kosztował przejazd i jeszcze za rączkę poprowadzi
informując kiedy wysiąść i za ile mamy następny środek transportu.
A teraz do meritum: co zobaczyć w Londynie?
Lista atrakcji jest praktycznie nieskończona. Jestem więcej niż pewny, że każdy
znajdzie coś dla siebie. Zacznijmy od takich oczywistości jak ikoniczny Big Ben
(choć tak naprawdę nazwa odnosi się do wielkiego dzwonu w środku wieży, a sama
wieża zegarowa oficjalnie nosi miano Elizabeth Tower) będącą częścią Pałacu
Westminster, który z kolei jest siedzibą parlamentu. Wieża po remoncie jest
jeszcze piękniejsza i robi wrażenie kiedy się pod nią stanie. Ale uważajcie, bo
jest to również ulubione miejsce dla kieszonkowców. Wręcz uwielbiają jak
turyści w zachwycie zadzierają główki i pstrykając fotki na instagram beztrosko
udostępniają im swoje torebki i plecaczki. Nie żebym straszył, bo moim zdaniem Londyn
jest stosunkowo bezpiecznym miastem, ale warto pilnować swoich kosztowności,
lub tak jak ja – po prostu ich nie mieć.
Kolejnym oczywistym punktem na mapie miasta jest Tower
Bridge. Bez wątpienia drugi po Big Benie najbardziej rozpoznawany symbol
Londynu. Ba, całej Wielkiej Brytanii. Ten most zwodzony z charakterystycznymi
wieżyczkami, został zbudowany pod koniec XIX w. w stylu wiktoriańskim. Można
zwiedzać jego wnętrze i szczerze polecam. Szczególnie dla żądnych nieco
mocniejszych wrażeń, bo w ramach zwiedzania przechodzimy 34 m nad poziomem
jezdni częściowo po szklanej podłodze. Mam lęk wysokości, ale walczę ze swoimi
ograniczeniami i trochę na przekór sobie pcham się na takie atrakcje.
Jeśli chcemy podziwiać panoramę miasta z wysokości to Tower
Bridge nie wystarczy. Na szczęście mamy obecnie dużo innych możliwości. Po pierwsze
London Eye, czyli tzw. diabelski młyn na brzegu Tamizy. Wysoki na 135 metrów
zapewnia widoczność na 40 km w pogodny dzień (choć powinno się mówić w pogodną
godzinę, bo typowa angielska pogoda potrafi zmieniać się z godziny na godzinę).
Składa się z 32 kapsuł, z których każda pomieści do 25 pasażerów. Wycieczka to
jeden pełny obrót i trwa ok. 30 min. Jest to jedna z droższych atrakcji i
dodatkowo często musimy odstać swoje w kolejce. Na szczęście mamy inne
alternatywy. Z płatnych jest np. the Shard – piękny przeszklony szpic –
najwyższy budynek w zachodniej Europie (ok. 320 m wysokości). Ale są też
bezpłatne punkty widokowe, np. Sky Garden, który udało nam się odwiedzić
podczas tej wycieczki. Trzeba jednak rezerwować bezpłatną wejściówkę i nie jest
to łatwe, bo nowe terminy pojawiają się w poniedziałki na 3 tygodnie przed i
bardzo szybko schodzą. Jeśli nie załapiecie się na ten taras widokowy to jest
jeszcze w pobliżu the Garden at 102. Na pewno trzeba przynajmniej jedno z tych
miejsc odwiedzić.
Tutaj zrobimy krótką przerwę. W części drugiej napiszę o
zwiedzaniu, jedzeniu i o moim własnym patencie na londyńską drożyznę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz