czwartek, 12 sierpnia 2021

Rowerowy Szlak Orlich Gniazd

 Rowerem przez Jurę Krakowsko-Częstochowską

Wczoraj nie mogłem się oprzeć i pochwaliłem się na Fb dotarciem rowerem do Krakowa. Na usprawiedliwienie mojej ekscytacji dodam, że była to dla mnie pierwsza tak długa wyprawa na dwóch kółkach.

Jeszcze w maju zeszłego roku nie wyobrażałem sobie przejechać więcej niż 10 km. Było to dla mnie męczące i po prostu – nomen omen – nie kręciło mnie. Ale okazało się, że główny problem był w niewygodnym rowerze, który był dla mnie za mały. A ja myślałem, że rozmiar nie ma znaczenia... Cóż, przynajmniej w rowerze ma. Zachęcony przez mojego przyjaciela Mariusza zakupiłem odpowiednio dobrany do mojego wzrostu sprzęt i zacząłem się „wkręcać”.

Moje trasy (średnio raz na tydzień) zwykle wynosiły 40-50 km, raz max. nieco ponad 80. Apetyt rośnie w miarę jedzenia i chciałem więcej. Wspólnie szukaliśmy ciekawej trasy dla mojego długodystansowego debiutu. Padło na Rowerowy Szlak Orlich Gniazd. Jest to chyba najstarsza trasa rowerowa w Polsce prowadząca od Częstochowy do Krakowa poprzez malownicze tereny Jury Krakowsko-Częstochowskiej z licznymi Orlimi Gniazdami – średniowiecznymi zamkami i warowniami powstałymi jeszcze za Kazimierza Wielkiego. Na wzór prawdziwych orlich gniazd budowane były wysoko na trudno dostępnych skałach. Jakoś na początku nie dało mi to do myślenia, że ich położenie, które miało zatrzymać armie nieprzyjaciela, może stanowić problem również podczas próby ich zdobycia na rowerze.

Cała trasa liczy 190 km i postanowiliśmy ją podzielić na 2 dni. Chcąc zwiedzić każdy zamek i kontemplować piękno otaczających krajobrazów trzeba by poświęcić 4 albo i 5 dni. Nam z braku czasu, a może raczej z ambitnego podejścia typu „ja nie dam rady?” miały starczyć dwa, ale wiedzieliśmy, że ograniczymy zwiedzanie do kilku miejsc.

Zdobyłem nawet specjalny przewodnik po tym szlaku i czułem się merytorycznie przygotowany. Teoretycznie wiedziałem o wielu przewyższeniach (suma podjazdów to prawie 2500 metrów!!!), ale wiedzieć to nie to samo co doświadczyć. Jeżdżąc zwykle po płaskim w żaden sposób nie byłem przygotowany na takie podjazdy. Nie dość, że strome, to jeszcze potwornie długie. Co prawda po każdej wspinaczce w końcu jest zjazd, ale te chwile wytchnięcia, gdy można puścić się w dół nie rekompensują strat energii i palącego bólu mięśni na kolejnym wniesieniu (obciążenie sakwami z ekwipunkiem wcale nie pomaga). Dodatkowym wyzwaniem może być nawierzchnia. Choć większość prowadzi asfaltem to jest wiele odcinków drogami szutrowymi, gruntowymi i kamienistymi. Na jednej z takich w Ojcowskim Parku Narodowym złapałem gumę. Powiecie pech, ale ja się cieszyłem. Po pierwsze, byliśmy na to przygotowani (zapasowe dętki, łyżki, pompka). Po drugie, miałem okazję pierwszy raz w życiu wymienić dętkę na trasie i to pod okiem dużo bardziej doświadczonego kolegi. Dzięki temu wiem, że jak przydarzy mi się to ponownie nawet będąc sam, to dam radę.

W sumie trasę nieco zmodyfikowaliśmy, właśnie w celu ominięcia niektórych fragmentów o trudnej nawierzchni, szczególnie, że mój kompan podróży zdecydowanie preferuje asfalt. Ale wcale nie koniecznie oznaczało to, że było łatwiej. Kilka razy nieco pobłądziliśmy, ale ogólnie ścieżka jest bardzo dobrze oznaczona.

Przed wyjazdem najbardziej obawiałem się deszczu (zaraz po obawach o mój brak kondycji i ból tyłka). Okazało się, że pogoda dopisała aż nadto (ponad 26 stopni w cieniu) i słoneczko dziarsko przypiekało nie ułatwiając zadania. Na szczęście po drodze nie trudno znaleźć sklepy, gdzie można uzupełnić zapasy wody, którą oprócz picia wykorzystywaliśmy do schłodzenia głowy.

W pierwszy dzień zrobiliśmy troszkę ponad 120 km. Biorąc pod uwagę wspomniane wcześniej podjazdy sam nie wiem jak tego dokonałem. Mariusz odwiedził na rowerze już nie jedną europejską stolicę i wie, że kolejne dni są trudniejsze. Bałem się, że na drugi dzień nie wstanę, ale nie było tak źle. Odpowiadając na pytanie o ból „zadka”, o dziwo nie było tak źle. Może to zasługa dobrych gaci z pampersem, ale było naprawdę ok (uprzedzając komentarze osób niewtajemniczonych – „pampers” to potoczne określenie wkładki z gąbki, która niweluje negatywne skutki wielogodzinnego uciskania czterech liter na siodełku).

Tego dnia, mając dużo krótszy odcinek do pokonania skupiliśmy się na zwiedzaniu. Tutaj znowu odbiliśmy ze szlaku, ale wkrótce wróciliśmy, żeby zwiedzić zamek na Pieskowej Skale ze słynną Maczugą Herkulesa w sąsiedztwie. Zachwycił mnie Ojcowski Park Narodowy, a szczególnie piękna i komfortowa trasa prowadząca przez wąwóz, po którego obu stronach górują niemal pionowe skały rzeźbione przez wiatr i wodę, z urokliwymi tradycyjnymi domkami u podnóży.

Jakby nam było mało, po dotarciu do Krakowa, postanowiliśmy przetestować miejskie ścieżki rowerowe eksplorując trasy wzdłuż Wisły czy przy Błoniach. Mając już ok. 190 km w nogach ja uparłem się, żeby wjechać pod Kopiec Kościuszki. Kto był ten wie, że nawet podejście jest delikatnie mówiąc wymagające. Ja nie wiedziałem, więc próbowałem wjechać.

Podsumowując, w dwa dni przejechaliśmy 203 km ze średnią prędkością 17.3 km/h (co biorąc pod uwagę element zwiedzania i nierzadko konieczność pchania rowerów pod górkę, nie jest najgorszym wynikiem). Licznik wyliczył mi, że spaliłem 6150 cal, więc chyba pączka sobie nie odmówię... Tylko, że ja wcale za pączkami nie przepadam.

Do zobaczenia na trasie :)


















czwartek, 5 sierpnia 2021

Sardynia, Włochy 2021 - cz. 4

Najwyższa pora napisać coś o zwiedzaniu, bo Sardynia to nie tylko piękne plaże i pyszne jedzenie, ale również, a może przede wszystkim bogata historycznie kraina z wieloma zabytkami i miejscami wartymi zobaczenia. Ze względu na swoje położenie (na środku Morza Śródziemnego między Europą a Aftyką), wyspa była strategicznym punktem i łakomym kąskiem, a co za tym idzie, była najeżdżana i kolonizowana przez wielu. W konsekwencji widać na wyspie wpływy różnych kultur. Ale była ona zamieszkana już w okresie neolitu, o czym świadczą resztki wielkich budowli megalitycznych z trzeciego tysiąclecia p.n.e. Na wyspie znajduje się ponad 7 tysięcy nuragów – wież warownych w kształcie ściętego stożka, budowanych z ciosanych kamieni bez użycia zaprawy przez cywilizację nuragijską zamieszkującą te rejony od ok. XVII do II wieku p.n.e. Dobra, nie będę Was zanudzał, ani udawał, że znam się na historii. Ale jest fascynujące, że aż tyle budowli przetrwało w tak doskonałej kondycji.

Jak wspomniałem w pierwszym poście, Sardynia jest naprawdę duża, a skąpa ilość dróg szybkiego ruchu i przeważające wąskie kręte drogi nie ułatwiają pokonywania sporych odległości pomiędzy miastami. Siłą rzeczy musieliśmy ograniczyć nasze plany do północnej części wyspy. My byliśmy na prawie najdalej na północ wysuniętym krańcu Sardynii, ok. 60 km od lotniska w Olbia, w Villaggio La Marmorata, kilka kilometrów od miasteczka Santa Teresa di Gallura. Więc niejako naturalne było odwiedzenie tego miasta w pierwszej kolejności, szczególnie, że spod naszego hotelu regularnie kursowały autobusy, a podróż zajmowała zaledwie 15 minut.

Natomiast, żeby zwiedzić coś więcej niż najbliższą miejscowość, trzeba wynająć samochód. I tu przykra niespodzianka – ceny są dużo wyższe niż w Grecji, Hiszpanii czy na Malcie, gdzie przy sprzyjających wiatrach mogłem znaleźć auto nawet za 30 euro/dzień. Na Sardynii ceny zaczynają się od 90 euro/dzień + dodatkowe ubezpieczenie (20-30 euro) i co więcej w sezonie jest problem z dostępnością. Ponieważ moje latorośle wyrosły ostatnimi czasu i mają nogi prawie tak długie jak ja, odpadał wynajem 3-drzwiowego autka z najtańszej grupy cenowej. Na szczęście udało się znaleźć nieco większy samochód, ale mieliśmy tylko 1 dzień, a mnóstwo rzeczy do zobaczenia.

Przed przylotem zabrakło czasu, żeby przygotować dokładny plan zwiedzania, mieliśmy tylko listę najciekawszych atrakcji na wyspie. Dopiero na miejscu chcieliśmy dokładnie poczytać, co naprawdę warto zobaczyć w ramach czasowych, którymi dysponowaliśmy. Z pomocą zakupionej w hotelowym sklepiku mapy, niczym wielki strateg planujący iście napoleońską kampanię, zacząłem wytyczać trasy i zakreślać cele. Na papierze wszystko wyglądało całkiem fajnie, ale i tak postanowiłem zasięgnąć języka. I całe szczęście. Mój plan był delikatnie mówiąc nierealny. Po rozmowie z naszymi rezydentami, którzy bardzo dobrze znali Sardynię, zostałem sprowadzony na ziemię. Potrzebowalibyśmy co najmniej 3 dni na to co ja chciałem zobaczyć w 1 dzień... No cóż. W sumie podobny błąd popełniłem na Krecie. Tam też drogi nijak mają się do naszych (tak, nasze nie są takie złe) i nie chodzi wyłącznie o jakość dróg, ale przede wszystkim o to, że są wąskie i bardzo kręte z dużą ilością przewyższeń, więc odległości, które w normalnych warunkach pokonalibyśmy np. w godzinę, tutaj mogą zająć dwie lub więcej. Wysoka temperatura również nie pomaga w zwiedzaniu, a piękne widoki dodatkowo spowalniają, bo człowiek chce się napawać pięknem mijanym za oknami i co chwilę chciałoby się zatrzymać, uwiecznić widok na zdjęciu. Dosłownie co kilkaset metrów z naszych gardeł wyrywało się wielkie „wow”.

Nie chcę się rozpisywać nad tym co moim zdaniem warto zobaczyć a co nie, gdyż wszystko zależy od tego w jakiej części wyspy wylądujecie, ile będziecie mieć czasu oraz co tak naprawdę was kręci. Szczególnie, że usłyszałem opinię, że można na Sardynie przyjeżdżać co roku przez 10 lat, a i tak wszystkiego się nie zobaczy.

Natomiast chcę się podzielić spostrzeżeniami, które mogą pomóc w poruszaniu się autem. Po pierwsze, musicie pamiętać, że tutaj do was należy tylko połowa pasa. Pozostałe półtora należy do Włocha jadącego z naprzeciwka. „Ścinanie” zakrętów to chyba ustawowy wymóg, a wszechobecne ograniczenia prędkości (głównie 50 km/h, na nielicznych drogach 90 km/h, a na jedynej drodze szybkiego ruchu – 110, autostrad przypominam nie ma) oraz linia ciągła obowiązują wszystkich tylko nie lokalsów, którzy perfidnie siądą ci na zderzak i wymownymi gestami dadzą wyraz swojego niezadowolenia, że blokujesz drogę. Trochę mi się to gryzie z ich wyluzowanym i niespiesznym podejściem do życia. Więc jeśli nie chcecie być otrąbieni przez panią w starym punto i czuć się jak zawalidroga (jechałem 60 km/h na „pięćdziesiątce”), to widząc we wstecznym lusterku narwańca lub kumulujący się sznur aut warto zjechać na chwilę na zatoczkę. Niech pędzą, a my kontemplujmy otaczające nas krajobrazy.

Jak już napisałem, liczne ograniczenia prędkości nie pozwalają za szybko się przemieszczać, a mandaty są dość kosztowne i obawiam się, że nie mielibyśmy co liczyć na pobłażliwość policjantów. Choć mi akurat się upiekło, ale po kolei.

Jedziemy sobie więc górzystymi dróżkami, a ja poczynam sobie coraz śmielej (w końcu jak każdy facet jestem wyśmienitym kierowcą, ograniczenia są dla innych, Włosi tak jeżdżą to i ja mogę), a autko z naprzeciwka mruga mi światłami. Hmm, odrzucam wariant, że chciał się po prostu przywitać, drogi też mu nie zajechałem, więc musi to być międzynarodowy sygnał ostrzegający, że w niedalekiej odległości „suszą”. Odpuszczam nogę z gazu, ale tutaj taka piękna długa prosta w dół lecąca, gdzie nawet rowerem na hamulcu jechałbym szybciej, więc tym bardziej mały SUV chciałby jeszcze przyspieszać. Około 500 metrów niżej drogę przecina wiadukt a pod nim w cieniu majaczy zarys ciemnogranatowego pojazdu z kogutami na dachu – to Carabinieri! a jeden z umundurowanych spokojnym krokiem wychodzi na środek jezdni i unosi lizak zapraszając mnie do zjechania na pobocze. Ale nie widzę, żeby mieli radar, zresztą chyba nie jechałem za szybko. Opuszczam szybę i witam go moim „Buongiorno”. Tym razem nie zabrzmiało to po włosku, a bardziej jak kwestia Brada Pitta z Bękartów Wojny. Jeśli nie widzieliście, to koniecznie obejrzyjcie – niezmiennie bawi mnie ta scena, gdzie amerykański żołnierz grany właśnie przez Pitta musi udawać Włocha kompletnie nie znającego tego języka. W każdym bądź razie, po wymianie uprzejmości, ja szybko analizuję, czy jest sens dalej udawać, że cokolwiek umiem po włosku i czy w ogóle warto próbować przejść na angielski. Na jego pytanie, którego zupełnie nie zrozumiałem, zrobiłem zapewne na tyle głupią minę, że policjant zlustrowawszy wnętrze doszedł szybko do wniosku, że gra nie warta świeczki i ta interwencja może go zbytnio zmęczyć, więc machną tylko ręką i bąknął coś pod nosem, co odczytałem jako „jedź”.

Na sardyńskich drogach mogą nas również czekać inne niebezpieczeństwa. Na przykład, z półciężarówki jadącej z naprzeciwka spadła pusta paleta. Samochód przed nami nie zdążył jej ominąć i dość mocno oberwał. Na szczęście nikt nie ucierpiał, ale wyglądało to bardzo groźnie.

Odwiedzając jakiekolwiek miasteczko musimy się uzbroić w cierpliwość. Wąskie uliczki i ograniczona ilość miejsc parkingowych oznacza, że czasami trzeba pokrążyć, żeby znaleźć miejsce na zostawienie auta. Miejsca parkingowe oznaczone są liniami w trzech kolorach: białe – bezpłatne, niebieskie – płatne, żółte – prywatne (tu nie parkujemy). Z tego co się zorientowałem niezależnie od miejscowości, opłaty są takie same i wynoszą 1 euro za godzinę postoju. Co ciekawe, często czas popołudniowej sjesty (od 12:30 do 15:00) jest wyłączony z opłaty.

Sjesta może nam również utrudnić zwiedzanie, więc warto zawczasu sprawdzić czy nie robią sobie przerwy w danym miejscu. Sporym wyzwaniem może być też tankowanie. My jesteśmy przyzwyczajeni do całodobowych stacji benzynowych, ale na Sardynii takich nie widziałem. Obsługa pracuje na stacji tylko parę godzin dziennie i to oczywiście z obowiązkową przerwą popołudniową. Kiedy nie ma personelu (co jak wspomniałem nie jest rzadkie) nadal możemy zatankować, ale stanowi to pewne wyzwanie. Do wyboru mamy płatność gotówką „z góry”, co oznacza, że musimy wiedzieć za ile chcemy zatankować, co wcale nie jest proste, gdy musimy oddać auto z pełnym bakiem. Automat nie wydaje reszty, a ewentualnie bon do ponownego wykorzystania na tej stacji w przyszłości. Druga opcja to płatność kartą, ale wygląda to tak, że automat przed tankowaniem blokuje nam na karcie kwotę 100 euro, a niewykorzystaną kwotę odblokowuje. Po jakim czasie? To właśnie jest ciekawe: może to być kilka godzin lub kilka dni. Niby proste, ale ja napotkałem trudności. Może po prostu los chciał mi podnieść ciśnienie, bo to już było kilka godzin od ostatniej kawy, albo ja już byłem zmęczony, ale po autoryzacji karty za nic nie mogłem znaleźć odpowiedniego dystrybutora (zwanego przez niektórych instrybutorem). Jak jakaś sierota miotałem się po stacji próbując każdego węża w pobliżu. Dopiero Ewa, obawiając się, że zaraz mnie szlag trafi, spokojnie się rozejrzawszy wskazała odpowiedni dystrybutor nieco na uboczu (a to zawsze ja myślałem, że jestem bardziej spostrzegawczy). Kiedy zatem przestawiłem auto okazało się, że jednak nie mogę zatankować. Sprawdzam stan na koncie, 103 euro pobrane – super. W tym czasie na stację podjeżdża inne auto i wysiadły dwie Włoszki. Uważnie obserwuję procedurę. Jedna przy maszynie autoryzuje kartę, druga po chwili tankuje. Po zakończeniu tankowania, kilka kliknięć w ekran, wychodzi paragon – proste. Ale czemu mi nie wyszło? Krótka rozmowa i pani z wielkim trudem tłumaczy mi komunikat w języku włoskim, że po autoryzacji jest tylko kilka minut, żeby zatankować. Mi szukanie dystrybutora i przestawianie auta zajęło za dużo czasu. Druga próba i wygląda, że wszystko ok, ale na karcie mam już zablokowane 2 razy po 103 euro... Na szczęście już na drugi dzień środki zostały zwrócone pomniejszone tylko o kwotę, za którą faktycznie zatankowałem. Co cóż, człowiek uczy się całe życie.

Rozpisałem się, aż nadto. To był już ostatni post o Sardynii, choć czuję, że mógłbym jeszcze pisać i pisać, ale czas wracać do pracy, choć nie ukrywam, że już planujemy kolejny wypad.

Trzymajcie kciuki, żeby pandemia nie pokrzyżowała nam planów, a już we wrześniu podzielę się wrażeniami z następnej podróży.



Nurag






Na Sardynii widziałem bardzo wiele starych aut i to widać, że na co dzień użytkowanych. 












środa, 4 sierpnia 2021

Sardynia, Włochy 2021 - cz. 3

Dzisiejszy post zacznę od tematu jedzenia, bo czuję, że może mnie ponieść i machnę taki elaborat, że na więcej nie będzie miejsca, ale postaram się nie rozpisywać aż nadto.

Jedzenie to dla mnie jedna z największych przyjemności w życiu. Wiem, że niektórzy tak czują np. wobec snu (pozdrowienia dla mojej kochanej Teściowej). Dla mnie sen mógłby nie istnieć, śpię, bo moje ciało tego potrzebuje, a nie dlatego, że sprawia mi to przyjemność. Przesypiamy średnio 1/3 naszego życia. Wyobraźcie sobie ile można by w tym czasie zdziałać! Ile książek przeczytać, ile filmów obejrzeć, ilu nowych języków się nauczyć, ile podróży zaplanować oraz ilu nowych kulinarnych dostań sobie dostarczyć. Uwielbiam podróżować w nowe miejsca również właśnie ze względu na jedzenie – odkrywanie nowych smaków lub degustowanie znanych potraw, ale w oryginalnych odsłonach.

Wybierając hotel na Sardynii, kierowaliśmy się przede wszystkim opiniami na temat wyżywienia. I muszę przyznać, że nie zawiedliśmy się. Dwa razy dziennie doznawałem kulinarnej ekscytacji. Włoscy kuchmistrzowie dobrze wiedzieli jak wprawić moje kubki smakowe w stan absolutnego uniesienia. Napisałem, że dwa razy dziennie, ponieważ śniadania były po prostu słabe. Wynika to z faktu, że Włosi, podobnie zresztą jak Hiszpania, Francuzi czy Grecy, na śniadanie spożywają wspomniane w poprzednim poście cappuccino i croissanta lub inną słodką bułeczkę. Ja bułeczką i kawką nie pogardzę, ale PO śniadaniu, a nie zamiast. No cóż, monotonne i słabe śniadania były mi z nawiązką rekompensowane podczas lunchu i kolacji. Błogostanu dopełniało wyśmienite wino, które pochłaniałem do każdego posiłku w nieprzyzwoitych ilościach. Na szczególną uwagę zasługuje lokalne białe wino Vermentino i czerwone Cannonau.

Początkowo nastawiałem się na prawdziwą włoską pizzę, ale moje serce i podniebienie skradły makarony. Nie wiem czy to specyfika tych kucharzy, czy wszyscy we Włoszech tak wyśmienicie je podają, ale były genialne. Przy okazji oprócz doskonale znanych rodzajów jak spaghetti, tagliatelle czy penne, poznałem nowe rodzaje: mezze maniche, cavatelli, czy casarecce. Zadziwiające jest to, że w większości nie są to wyszukane dania, a robią robotę. Na przykład spaghetti alla carretiera, z minimalistycznym sosem na bazie oliwy, czosnku, peperoncino i bułki tartej. Naturalnie okraszone świeżo tartym parmigiano. Może właśnie sekret tkwi w prostocie? Tak jak w pizzy, która nie może być przytłoczona tonami składników, jak to często widzimy w polskich pizzeriach. Włoska pizza jest delikatna, z małą ilością dodatków w wyważonych proporcjach. Raczej traktowana jako przekąska lub przystawka, a niekoniecznie danie główne. Na szczęście w kraju mamy coraz więcej profesjonalnych pizzaiolo (piekarzy pizzy), którzy z niejednego włoskiego opalanego drewnem pieca pizzę jedli i coraz chętniej odchodzimy od „polskiej” pizzy. Przy okazji, jak chcecie wkurzyć i/lub obrazić kucharza, poproście o ketchup do pizzy. Afera gwarantowana. Swoją drogą, nie bardzo rozumiem skąd się wziął pomysł polewania ketchupem pizzy (ponowne pozdrowienia dla mojej Teściowej), przecież to zabija cały jej smak. No chyba, że jest tak niedobra, że ketchup to jedyny ratunek... Bo dobra pizza ma idealną kompozycję sosu pomidorowego i broni się bez zbędnych dodatków.

Wprawdzie pizzę jedliśmy tylko „na mieście” podczas zwiedzania, bo akurat w naszej hotelowej restauracji postawili na inne potrawy. Zupełnie nie miałem im tego za złe. Żałowałem tylko, że nie mam trzeciego żołądka, gdzie mógłbym zmieścić kolejną porcję makaronu. Trzeciego, bo drugi już mam – na słodkie. W jakiś magiczny sposób, choćbym brzydko mówiąc napchał się pod sam korek, to zawsze znajdzie się jeszcze miejsce na małe ciasteczko lub kawałek torcika i pyszne espresso. Swoją drogą, Ewa ciągle mnie upomina, że jem za szybko (faktycznie potrafię dwudaniowy obiad wciągnąć na 10-minutowej przerwie i jeszcze będę miał czas wypić kawę), ale to pewnie dlatego, że moja mama całe dzieciństwo powtarzała mi mądrości swojej babci: „Jaki kto do jedzenia, taki do roboty.” Może nie do końca zrozumiałem przekaz, ale ponieważ robota często się pali to i jakoś mi śpieszno też przy stole. Wiem, że trochę stoi to w sprzeczności w celebracją posiłków i czerpaniem przyjemności z jedzenia, ale z drugiej strony, im szybciej jem, tym więcej zmieszczę... Dobra, tłumaczę się. A zatem obiecuję poprawę :)

A propos jedzenia i języka – być może wiecie, że włoskie colazione oznacza śniadanie, a nie kolację, jak można by przypuszczać nie znając języka. Ale zastanawialiście skąd podobieństwo włoskiego colazione do polskiej kolacji? Ja się zastanawiałem, postawiłem sprawdzić i już wiem. W dużym skrócie, oba wyrazy wywodzą się od łacińskiego słowa collatio, które początkowo oznaczało zebrania, które odbywały się przed lub po niewielkim posiłku, a później ewoluowało i znaczyło po prostu „niewielki posiłek”. A ponieważ, jak wspomniałem, we Włoszech śniadanie jest niewielkim posiłkiem, to właśnie przybrało tą nazwę. Do języka polskiego collatio weszło jako zebranie składkowe, często w towarzystwie jadła i napitków. Co ciekawe w średniowieczu kolacyja mogła być również rano. Aby jeszcze troszkę zamieszać dodam, że kolacja po włosku to cena. I weź tu człowieku ucz się języków.

Aha, przypomniała mi się jeszcze powiązana tematycznie anegdota sprzed wielu lat podczas naszego pobytu w Grecji. Podsłuchałem rozmowę Polaków na temat właśnie hotelowych posiłków. I jedna osoba stwierdziła: „Ta wczorajsza kolacja wcale nie była taka super jak napisali na menu.” Nie ukrywam, że chwilkę mi zajęło, żeby dojść o co im chodzi, ale olśniło mnie! Na menu było napisane po angielsku supper [czyt. saper], czyli kolacja... Przynajmniej dzięki tej opowieści moim uczniom łatwiej zapamiętać jak jest po angielsku kolacja. Druga anegdota jest z Tunezji, gdzie również nasi rodacy omawiali kulinarne doświadczenia dnia poprzedniego: „A widziałeś co wczoraj było na kolacji? Lama, jedliśmy lamę!”. Oczywiście, tak naprawdę jedli jagnięcinę, po angielsku lamb [czyt. lam], ale co tam, może smakują podobnie ;)

No i tak, jak przewidziałem. Tak mnie tu poniosło, że zrobię tutaj kolejną pauzę, szczególnie, że zgłodniałem.

Wam również życzę smacznego obiadu, kolacji, ewentualnie colazione, jeśli czytacie to rano, lub smacznego wszystkiego co tam teraz będziecie konsumować.

W kolejnym poście, chyba już ostatnim o Sardynii, opowiem Wam o zwiedzaniu i poruszaniu się po wyspie samochodem. Do jutra!











wtorek, 3 sierpnia 2021

Sardynia, Włochy 2021 - cz. 2

 Witam ponownie :)

Jak wspomniałem w poprzednim poście, pogoda, która nas przywitała na Sardynii mocno mnie zdziwiła. Na szczęście pod koniec drugiego dnia wszystko wróciło do normy, czyli chmury zniknęły i słoneczko zaczęło niemiłosiernie grzać przypiekając nasze ciałka. Żeby nie było, ja się na słoneczku nie wyleguję. Wprawdzie nie przeszkadza mi wysoka temperatura, zwłaszcza w pobliżu wody, ukryty w cieniu parasola. Wszelka opalenizna u mnie wynika z faktu, że dużo czasu spędzam spacerując lub pływając, ewentualnie korzystając z różnych atrakcji na wodzie, a nie z leżenia „plackiem” na leżaczku wystawionym na słońce. Wskutek czego, mimo starannego smarowania kremem z filtrem UV 50, mam zwykle spieczone zasadniczo barki, kark i czoło (choć raczej połowę głowy, bo moje czoło z nieznanego mi powodu stale i uparcie dąży do połączenia z karkiem...). Wiem, znam twardzieli, którzy mogliby smażyć się na słońcu godzinami. Dla mnie to istna tortura. Myślę, że przymuszony karą dożywotniego jedzenia brukselki, mógłbym w bezruchu na plaży wytrzymać może z 7 minut... Nie wiem czy to jakieś niezdiagnozowane ADHD czy coś innego, ale mam problemy ze słodkim nicnierobieniem. Owszem, mogę na leżaczku w cieniu poczytać dobrą książkę czy gazetę, rozwiązać krzyżówkę czy sudoku, ale zaraz ciągnie mnie do wody. Na szczęście na hotelowej plaży nie sposób było się nudzić. Oprócz oczywistego pływania czy grania w piłkę lub freezbe, czy po prostu relaksu w wodzie (a w wodzie można naprawdę dłuuugo posiedzieć – szybciej mi się skóra na palcach pomarszczyła niż zdążyłem zmarznąć), mieliśmy możliwość pływania kajakami, rowerami wodnymi czy na SUP-ie (dla niewtajemniczonych śpieszę z wyjaśnieniem: deska SUP, z ang. Standing Up Paddle – sport polegający na wiosłowaniu stojąc na desce przypominającej deskę do surfowania – moja rodzinka z Kasią na czele świetnie sobie radzi, ja gorzej, choć w tym roku nawet kilka minut posurfowałem zanim spektakularnie rypnąłem w wodę). Można też ponurkować z maską. Wprawdzie piaszczyste dno nie daje tylu doznań wizualnych co rafa koralowa w Egipcie czy chociażby kamieniste dno w Chorwacji, to jednak snurkując bliżej skałek można wypatrzeć ciekawe rybki, a ponoć nawet koralowce. Wprawdzie ja te ostatnie widziałem jedynie w sklepie, ale pewnie gdzieś można je wypatrzeć na żywo, bo Sardynia słynie z czerwonego koralowca, z którego wyrabiają pamiątki i biżuterię.

Innym produktem typowym dla tego regionu jest korek, z którego potrafią zrobić praktycznie wszystko, włącznie z portfelami i torebkami. Naturalny korek pozyskiwany jest z kory dębu korkowego i Sardynia, ze względu na licznie tu występujące lasy tego drzewa (ok. 50% powierzchni), jest drugim w Europie (po Portugalii) producentem tego materiału. Właśnie sobie uświadomiłem, że nie mam żadnego zdjęcia dębu korkowego, które mógłbym tu wrzucić ;(

Zmieniając nieco temat, jako bądź co bądź językowiec z wykształcenia i pasji, chciałbym napisać o języku. Przypomniałem sobie, że wiele osób unika wyjazdów zagranicznych z powodu bariery językowej i z obawy przed trudnością w komunikacji. Wprawdzie angielski nie jest mi obcy, ale zawsze staram się przed przyjazdem do danego kraju opanować choć kilka zwrotów w lokalnym języku. Włoski nie jest tak bardzo egzotycznym językiem, jak choćby albański i chyba każdy słyszał przynajmniej „Buonasera”, „Grazie” czy „Buongiorno”. Ja chciałem bardziej zabłysnąć i na tydzień przed wyjazdem zacząłem intensywną naukę. Powiecie, że tydzień to mało? Cóż, dużo czasu to to nie jest, ale wystarczy, żeby zrobić wrażenie i kilka razy udało mi się wywołać uśmiech, jak z należnym akcentem i właściwym Włochom gestem ręki w miarę płynnie rzuciłem po włosku wyćwiczoną kwestę: „Przykro mi, ale nie mówię po włosku. Zacząłem się uczyć dopiero tydzień temu. Mówi Pan po angielsku?” Koniecznie zaczynając wypowiedź od wszechobecnego „Allora” - słowa niezwykłego, bo mającego jednocześnie wiele znaczeń i tak naprawdę nieznaczącego nic – typowy wypełniacz, coś jak nasze „a więc”, „cóż”, itp. Nie wiem czy faktycznie przydał mi się ten włoski do komunikacji, ale wiem, że angielski niekoniecznie. Na moje pytanie „Lei parla inglese?” - „Czy mówi pan/pani po angielsku?”, w większości nieco zmieszani odpowiadali „Cosi, cosi”, czyli „Tak sobie”, a w rzeczywistości mieli ogromny problem, żeby zbudować najprostsze zdanie. W Polsce z kolei, i o tym już kiedyś pisałem, jest dokładnie na odwrót. Wiele osób, które naprawdę świetnie sobie radzi z angielskim, na takie pytanie zadane przez napotkanego obcokrajowca, w najlepszym wypadku kryguje się i nieśmiało odpowie „A little.” A uwierzcie mi, że szczególnie na tle południowców, mamy bardzo wysoki poziom znajomości języka angielskiego. Tylko z jakiegoś powodu brak nam pewności siebie. Z jednej strony to dobrze, że jesteśmy ambitni i pragniemy wypowiadać się bezbłędnie, ale nie może nas to blokować. Reasumując, nie bójmy się mówić. Nie bójmy się próbować i robić błędów. Nie robi błędów tylko ten co nic nie robi.

W sumie to byłaby fajna puenta na zakończenie tej części, ale przy okazji języka przypomniało mi się jeszcze o kawie, bo tutaj nieporozumienia językowe może nie będą mieć katastrofalnych skutków, ale mogą oznaczać, że dostaniemy nie to co zamówimy. Po pierwsze, zamawiając „un caffe” dostaniemy malutkie espresso (i błagam was, pamiętajcie, że jest to espresso, a nie eXpresso...). Zdecydowanie warto, bo kto jak kto, ale Włosi umieją parzyć kawę. Ja uwielbiam i mógłbym pić co godzinę, ale boję się, że moje serce by tego nie wytrzymało. Jeśli pragniemy napić się dużej kawy to musimy zamówić „caffe americano”, czyli w uproszczeniu espresso z dużą ilością wody. Jeśli lubicie kawy mleczne (z których ja się wyleczyłem kilka lat temu kiedy spróbowałem prawdziwej kawy), to musicie wiedzieć, że prosząc o „latte” dostaniecie... samo mleko. Więc nie zapomnijcie dodać „caffe latte”. Poza tym, tak lubiane przez Polaków cappuccino uważane jest wyłącznie za napój do śniadania. Ponoć zamawiając mleczną kawę po południu wykazujemy się ignorancją i popełniamy wielkie faux pas. I choć pewnie nie odmówią podania (choć słyszałem historie, że może to się zdarzyć), to niezbyt przyjemnie sobie o nas pomyślą. Z tego co udało mi się zauważyć, akceptowalne jest „caffe macchiato” czyli kawa z plamą spienionego mleka (z włoskiego „macchiato” oznacza właśnie „splamiony”). A jeśli myślicie, że czarna kawa nie przejdzie Wam przez gardło, dodajcie cukier i dajcie jej szansę. Dobre włoskie espresso czy americano jest pyszne!!!

No, to teraz idę na kawkę :)

W kolejnych częściach będzie o jedzeniu, zwiedzaniu i tankowaniu na sardyńskich stacjach.









poniedziałek, 2 sierpnia 2021

Sardynia, Włochy 2021 - cz. 1

No i udało się... Bo nie było to takie oczywiste.

Do roku 2020 nie przypuszczałem, że wyjazd zagraniczny na wakacje będzie wiązał się z czymś więcej niż tylko z uzbieraniem odpowiednich finansów, wyszukaniem fajnej miejscówki i zarezerwowaniem biletów lub ewentualnie wykupieniem całej wycieczki w biurze podróży.

Obecnie fakt, że masz wszystko zaplanowane i opłacone wcale nie oznacza, że pojedziesz... Stale zmieniająca się sytuacja pandemiczna oraz wprowadzane regionalnie i bez zapowiedzi obostrzenia mogą oznaczać, że na wymarzony urlop nie pojedziesz, bądź spędzisz go w izolacji. Dodatkowo, musisz zadbać o zaświadczenia covid-owe, testy i wypełnienie karty lokalizacyjnej pasażera.

I właśnie w związku z powyższym, planując tegoroczne wakacje nastawiałem się na podróż samochodem. Auto daje większą elastyczność co do terminów czy chociażby trasy, gdyby przejazd przez któreś państwo był niemożliwy lub wiązałby się z obowiązkową kwarantanną. Zakładałem podróż nie dłuższą niż 12 godzin, więc do wyboru mieliśmy praktycznie tylko Chorwację lub północne wybrzeże Włoch (ponieważ naszym kryterium nr 1 to ciepłe morze). Ale wtedy Ewa pokazała mi ofertę wakacji z przelotem na Sardynię. Gdy ja ostro wyszukałem ciekawych miejsc w Chorwacji (gdzie de facto byliśmy wcześniej 2 razy), Ewa nie mówiąc mi nic, szukała alternatywy. No i muszę przyznać, że kupiła mnie tą Sardynią bardzo szybko. Szczególnie, że gdy zacząłem przeliczać, wyszło mi, że koszt tygodniowych wakacji all inclusive na Sardynii byłby porównywalny z 10 dniami w Chorwacji. Trochę krócej, ale odpada mimo wszystko męcząca droga, no i przede wszystkim zobaczymy nowe miejsce: piękną wyspę, o której już myśleliśmy w poprzednich latach, ale wówczas ceny były dużo wyższe.

Skoro już wspomniałem o cenach, to ewidentnie da się zauważyć, że kierunki samolotowe w tym roku potaniały. I zauważyłem to zarówno w ofertach na Grecję jak i na Włochy, o Egipcie nie wspominając, gdzie ceny są nawet takie jak sprzed kilku lat. Tak więc zdecydowaliśmy się na Sardynię i był to świetny wybór.

Na początek kilka faktów: ta włoska wyspa jest drugą co do wielkości wyspą na Morzu Śródziemnych (po Sycylii), blisko 3 razy większa od greckiej Krety, 2 i pół raza większa od Cypru i aż blisko 100 razy większa od Malty... A jak potrzebujecie bardziej lokalnego zobrazowania, to jest to prawie powierzchnia województw dolnośląskiego i opolskiego razem wziętych. Innymi słowy, spory teren do zwiedzania. Leży mniej więcej w połowie drogi między kontynentalną częścią Włoch a Tunezją. Sąsiaduje na północ z nieco mniejszą francuską siostrzaną wyspą – Korsyką.

Co mnie osobiście zachwyciło w Sardynii to przepiękne plaże. W wielu śródziemnomorskich rejonach, które odwiedziłem w Grecji, Hiszpanii, Turcji, Chorwacji czy na Malcie, znalezienie piaszczystej plaży jest nie lada wyczynem, żeby nie powiedzieć, że graniczy z cudem. Tutaj, podobnie jak w Tunezji czy Egipcie wydaje się to normą. Praktycznie cała wyspa jest usłana bajecznymi plażami z pięknym jasnym piaseczkiem, dzięki czemu woda ma przecudownie lazurowy odcień. Dodajmy do tego idealną temperaturę wody wahającą się między 25 a 28 stopni (oficjalne dane ze strony internetowej) i mamy gotowy przepis na pełen relaks.

Sardynia jest wyjątkowa również pod względem architektury i tradycyjnego podejścia do budownictwa. Nawet w miastach nie znajdziemy wieżowców czy wielkich hoteli. Choć raczej powinienem powiedzieć „wysokich”, bo niektóre hotele są ogromne, ale tutaj buduje się raczej w poziomie niż w pionie. I jest to właśnie spowodowane chęcią utrzymania architektury w symbiozie z naturą. Wiele domów, ale także wspomniane przeze mnie hotele są wkomponowane w krajobraz i nie zaburzają estetyki ukształtowania terenu. Myślę, że jest to bardzo unikalne podejście i szkoda, że inne rejony i kraje nie czerpią z tego przykładu. Z tych samych powodów na Sardynii nie autostrad. Jest nieco dróg szybkiego ruchu, ale dominują wąskie, kręte lokalne drogi. Ale opowiem o tym nieco później, w części poświęconej zwiedzaniu samochodem. A zatem, niska symbiotyczna z naturą zabudowa, dość specyficzna infrastruktura drogowa i permanentne problemy z zasięgiem komórkowym i internetem składają się na obraz wyspiarskiej spokojnej społeczności, bez zbędnego pośpiechu (lokalnych kierowców to nie dotyczy, ale o tym też później), gdzie ludzie dożywają sędziwego wieku. Na Sardynii jest wyjątkowo wielu 100-latków. Niewątpliwie sekret tkwi właśnie w spokojnym trybie życia, prostej diecie opartej na naturalnych produktach (np. ser pecorino z mleka szczęśliwych owieczek), słońcu, które świeci przez 300 dni w roku i więzach rodzinnych. Tak sobie teraz myślę, że w Polsce to mi zostały tylko więzy rodzinne, bo o resztę raczej trudno...

A propos słońca – kiedy przylecieliśmy na miejsce doznałem lekkiego szoku. Przez pierwsze półtora dnia niebo było zachmurzone i padało!!! OK, przesadzam, kropiło (momentami nieco mocniej), ale i tak – mówimy tu o szczycie sezonu, końcówka lipca, a tu pogoda, jakiej można by się spodziewać może pod koniec września lub w październiku. Ale nie ma tego złego... albo jak Anglicy by powiedzieli, to było „Blessing in diguise” [Szczęście w nieszczęściu]. Jako nieuleczalny optymista zawsze staram się widzieć pozytywy. I tutaj nie było trudno takowe znaleźć. Pochmurna pogoda dała nam nieco czasu na aklimatyzację i przygotowała nas do znacznie wyższych temperatur (choć mimo chmur, temperatura oscylowała w granicach 28-30 stopni). Co więcej, mieliśmy okazję pływać w morzu podczas deszczu, co uważam za bardzo ciekawe doświadczenie.

Tutaj zrobimy krótką pauzę.

Jutro ciąg dalszy!








Malmö 2023 - cz. 2

Malmö cz. 2 (nieco długa, ale ostatnia – z wieloma praktycznymi informacjami) W pierwszym poście skupiłem się na Kopenhadze, ale teraz prz...

Popularne