piątek, 17 maja 2024

Teneryfa 2024 - cz. 3

W tej części - ostatniej - opiszę pozostałe atrakcje, które udało nam się zobaczyć, ale na początek parę słów o sprawach przyziemnych, bo przecież nie samymi widokami człowiek żyje, trzeba coś jeść i pić.

Nie ukrywam, że uwielbiamy z Ewą owoce morza i na tym się skupiliśmy. Ośmiornica zdecydowanie spełniła moje oczekiwania, umieją ją przyrządzać, więc jeśli jeszcze nie próbowaliście, to na Teneryfie śmiało można skosztować. Po bardziej tradycyjne dania typowe dla „Kanarów” kierujmy się do rodzinnych jadłodajni zwanych guachinche. Zanim napiszę co tam jedliśmy, krótka anegdotka językowa.

Zacznę od tego, że standardowo przed wyjazdem do nowego kraju staram się opanować przynajmniej kilka podstawowych zwrotów w danym języku. Uważam, że jest to gest uprzejmości i lokalsi zwykle doceniają jak turyści potrafią cokolwiek powiedzieć w ich języku (może poza Francuzami, którzy biorą to za pewnik i mogą być oburzeni, że nie mówisz po francusku). W każdym razie, do hiszpańskiego postanowiłem podejść nieco ambitniej, może trochę za sprawą mojej córeczki, i trzy tygodnie przed wyjazdem zacząłem edukację przy pomocy popularnej aplikacji z sową. Szło mi całkiem nieźle i zwroty typu: „Poproszę stolik dla dwóch osób”, albo „Gdzie jest moja walizka”, miałem opanowane na blachę.

Ewa oczywiście ma ze mnie zawsze niezły ubaw, bo generalnie scenariusz się powtarza: wchodzimy do hotelu, sklepu lub restauracji, ja z pięknie wyuczonym akcentem witam się i recytuję wykute zwroty, po czym mój rozmówca zarzuca mnie potokiem niezrozumiałych zdań, a ja głupio się uśmiecham, przepraszam i mówię: „Inglés, por favor…” Całe szczęście Hiszpanie nie boją się mówić po angielsku (co nie oznacza, że umieją). Już o tym kiedyś pisałem, ale naprawdę jest to niewiarygodne i muszę przypominać. My Polacy świetnie mówimy po angielsku, ale nasze kompleksy i strach przed błędami blokują nas i potęgują przekonanie, że nie potrafimy. Natomiast szczególnie na południu Europy słabo sobie radzą, ale radzą sobie. Dlaczego? Bo się nie boją! Nie myślą o błędach! Na pytanie: „Do you speak English?” zawsze odpowiedzą twierdząco. Nie ważne, że potem 70% wypowiedzi jest w ich ojczystym języku, a pozostałe 30% jest kompletnie niegramatycznie. Próbują i to najczęściej z pozytywnym skutkiem.

I tu wracamy do historii w knajpce guachinche, gdzie menu było jedynie po hiszpańsku, a ja zamiast wyguglać tłumaczenie jak normalny turysta, proszę kelnera o wyjaśnienie co jest czym. Rany, jak się chłop gimnastykował. W rezultacie zamówiliśmy trochę w ciemno i to dużo za dużo, bo pamiętajcie, że w takich knajpkach są hojni i nawet przystawki są sporych rozmiarów. Z lokalnych specjałów ciekawe jest escaldon de gofio – tradycyjne danie składające się z mąki i wywaru, lub lokalne sery z mleka owczego lub koziego z różnymi dodatkami. Kasia z Arturem polecali spróbować mięsa koziego, ale nam się nie udało.

Udało nam się natomiast spróbować gigantycznej paelli, przyrządzonej podczas imprezy charytatywnej w uroczym miasteczku Los Realejos, gdzie trafiliśmy całkiem przypadkiem. Niewątpliwym atutem Teneryfy jest różnorodność. Nie tylko jeśli chodzi o roślinność i krajobrazy, ale też, albo przede wszystkim o miejscowości. Dzieli je czasami zaledwie kilka kilometrów, a ma się wrażenie, że są na kompletnie innej wyspie. Różne miasteczka mają swoje zwyczaje, stroje ludowe, a nawet lokalne święta. Architektura też potrafi znacząco się różnić. W jednym z kościołów trafiliśmy na przygotowania do uroczystości komunijnej. Gwar był niemiłosierny. Hiszpanie mają w zwyczaju rozmawiać głośno i ekspresyjnie, a to że są akurat w kościele wcale im w tym nie przeszkadza, co ciekawe, tuż przy drzwiach świątyni stała budka z piwem. Czyż nie są to idealne przykłady zderzenia sacrum i profanum? Ja daję kciuka w górę.

Co do rozmaitych napitków to moje serce zdobyła kawa barraquito. Normalnie nie lubię takich wynalazków, bo dla mnie kawa musi być czarna i gorzka, ale ten napój kawowy (bo tak wolę go nazywać) bardzo przypadł mi do gustu i zamawiałem go przy każdej sposobności. Składa się ze skondensowanego mleczka, likieru cytrusowego (dostępna również wersja bez alkoholu), espresso i spienionego mleczka zwieńczonego szczyptą cynamonu i skórką cytryny lub limonki. Przepięknie wygląda z osobnymi warstwami zanim się je wymiesza w celu spożycia. Co mi się bardzo podoba w Hiszpani i we Włoszech, że kawa to codzienny napój i ceny kaw są zaskakująco normalne. Czarna kawa czy espresso kosztują 1-1,50 euro, a wspomniane barraquito ok. 2-3 euro. 

Niechętnie wspominam o pysznych i tanich winach, bo zwyczajnie mi przykro, że tak mało ich popróbowaliśmy (przypominam, że dużo jeździliśmy autem), a z racji tranzytu przez Londyn tylko z bagażem podręcznym, nie mogliśmy przywieźć nawet 1 butelki.
Wracając do tematu zwiedzania, polecam po prostu po drodze zatrzymywać się w różnych miasteczkach i odkrywać ich różnorodność. W każdym na pewno znajdziemy coś ciekawego. 

Z popularnych atrakcji wiele osób, łącznie z naszymi znajomymi, poleca Siam Park – największy park wodny w Europie. Gdybyśmy mieli jeszcze 1 dzień zapewne byśmy go odwiedzili. A tak musieliśmy się zadowolić „jedynie” kąpielami w oceanie, np. w Puerto de Santiago przy plaży, gdzie towarzyszyły nam ogromne pionowe klify o wszystko mówiącej nazwie Los Gigantes. W tej samej miejscowości znajdziemy również jedne z naturalnych basenów (Piscina Natural), czyli formacje skalne na wybrzeżu, które tworzą nieckę przypominającą basen. Nie ukrywam, że bardzo chciałem to zobaczyć na żywo i tam popływać. Co też uczyniłem, ale było to największe rozczarowanie podczas tego wyjazdu. Na zdjęciach wygląda to dużo lepiej niż w rzeczywistości. Moim skromnym zdaniem nic ciekawego, a wręcz niebezpieczne, bo zejście i dno pokryte śliskimi glonami i można nieźle wyrżnąć, a czystość też nie zachwyca. Więc zdecydowanie można sobie odpuścić.

I tym pesymistycznym akcentem kończę tą opowieść… Nie, to nie w moim stylu. Musi być pozytywnie. Podsumowując, Teneryfa to piękna wyspa z łagodnym klimatem i umiarkowanymi temperaturami, mająca wiele twarzy i ciekawostek do odkrycia. Gdyby nie to, że jeszcze jest tyle miejsc na całym świecie do zobaczenia obiecałbym, że tu wrócę.

Tradycyjnie liczę na Wasze komentarze i do następnej podróży!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nowegia kamperem – część 5 – ostatnia

Dziękuję wszystkim za pozytywny odzew i mobilizowanie mnie do dalszego pisania. Zanim przejdę do obiecanego podsumowania, kilka słów o ostat...

Popularne