Ponieważ wstęp już był w poprzednim poście, więc bez zbędnej zwłoki przechodzę do meritum.
Do Genui docieramy przed południem, bo możemy wejść na
statek od godziny 12. Pasażerowie mają przydzielone godziny, żeby rozłożyć meldunki
na cały dzień i uniknąć tłumów. To jeden z wielu przykładów świetnej
organizacji, która jeszcze wiele razy nas mile zaskoczy.
Jak wspomniałem wcześniej, przyjechaliśmy autem, więc
wykupiliśmy opcję parkingu w porcie. Na szczęście nie musimy martwić się o
szukanie miejsca, bo obsługa zabiera samochód i ostawi w stosowne miejsce. Jak
się okazuje nie dla wszystkich jest to komfortowe rozwiązanie, bo mój
przyjaciel cierpiał wewnętrze katusze musząc oddać swoje ukochane autko w obce
ręce i przez cały czas zamartwiał się czy jego pojazd nie jest zbytnio narażony
na palące południowe słońce lub odchody nadmorskiego ptactwa. Nie ukrywam, że przez
cały rejs pielęgnowałem w nim ten dyskomfort i regularnie dokuczałem mu rysując
katastrofalne wizję o tym co może się w tym momencie dziać z jego samochodem.
Mariusz, wybacz – to z miłości 😊
Sam statek jest przepotężny. To jest wręcz niewiarygodne jak
coś tak wielkiego może utrzymywać się na wodzie. Szczególnie robi wrażenie jak
się stanie w jego pobliżu. Normalnie jakbym stał przed wielkim kilkunastopiętrowym
hotelem, ale ten zaraz odpłynie.
Dla tych co lubią cyferki kilka danych technicznych wycieczkowca
MSC Seaview: 323 m długości, 41 m szerokości i prawie 75 m wysokości (tak dla
porównania dodam, że 10-piętrowy blok mieszkalny ma nieco ponad 30 metrów
wysokości). Posiada 2066 kabin mogących pomieścić ponad 5300 pasażerów. W sumie
ma 20 pokładów (pięter), w tym 15 dla gości, pomiędzy którymi kursują 33 windy
(w tym 19 dla gości). Samej obsługi jest ponad 1400 osób. De facto jest to
nawet nie tyle hotel, co małe miasteczko na wodzie. Znajdziemy tu oczywiście
baseny z mini aquaparkiem i kilkoma zjeżdżalniami. Moim zdaniem akurat baseny
były najsłabszym elementem. Nie dość, że stosunkowo małe, to jeszcze połączenie
wody morskiej z chlorem spowodowało, że po przepłynięciu kilku metrów pod wodą przez
pół godziny oczy mnie paliły i łzawiły jakbym oglądał przez godzinę siostry
Godlewskie.
Na statku jest kilka restauracji i kilka barów tematycznych.
Jest nawet Champagne Bar serwujący, jak nazwa sugeruje, wyłącznie procenty z
bąbelkami, oraz bar serwujący czekoladę w każdej formie. Dopiero teraz policzyłem
i wygląda, że jest 16 barów… Zbędna rozpusta, nam by wystarczyła Żabka 😉
Do dyspozycji mamy też kasyno. I nie mówię o kilku automatach
do gier, ale regularne kasyno ze stołami do ruletki, pokera czy Black Jacka. Być
może część z uważnych czytelników pamięta jak opisywałem moje pierwsze i jedyne
doświadczenie z kasynem w Monaco, gdzie udało mi się wygrać w Black Jacka 50
euro. Cóż, skuszony tamtym sukcesem postanowiłem i tutaj spróbować. Jak się
możecie domyśleć, nie poszło po mojej myśli. To co wygrałem w Monaco zostawiłem
na statku gdzieś między Rzymem a Majorką. Ale to dobrze. Gdybym znowu wygrał,
ciągnęłoby mnie jeszcze bardziej, a tak utrwaliłem się w przekonaniu, że jedyny
wygrany w tym starciu jest kasyno. No i zawsze mogę zrzucić winę na moją Ewcię,
bo przecież to przez szczęście w miłości nie mam szczęścia w kartach.
Mamy również sale teatralną na blisko 1000 (tak, tysiąc)
widzów. Co wieczór odbywały się spektakle z istnie broadway’owskim rozmachem.
OK, nie byłem nigdy na Broadway’u, ale profesjonalizm mnie zachwycił. Nie
koniecznie wszystko mi się podobało, ale doceniam kunszt wokalny i taneczny
występujących artystów. Bo byli to prawdziwi profesjonalni artyści. Nawet wstyd
mi porównywać występy, które oglądaliśmy podczas wakacji w hotelach w Grecji,
Turcji czy Egipcie, gdzie grupa animatorów organizowała różne – czasem bardzo
udane – show. Tutaj, to byli specjalnie w tym celu zatrudnieni piosenkarze,
tancerze i tancerki, akrobaci i artyści tańczący popping - w niesamowity sposób
kontrolujący swoje ciało i ku przerażeniu widowni w nienaturalny sposób
wykręcając swoje kończyny. Szacun.
Restauracji jest kilka, ale na kolacje mamy przydzieloną Golden
Sands. Kolacje są w formie a’la carte, czyli to kelner nam przynosi do stolika
co wybierzemy z menu. A na każdy dzień jest nowe menu, a tam do wyboru min. 5
przystawek, ok. 6-7 dań głównych i tyleż deserów. Co ważne, wcale nie musimy
się ograniczać do 1 przystawki czy dania głównego. I całe szczęście, bo już
czytając ślinka leciała i ciężko było się zdecydować tylko na jedno danie. A jeden
z nas (czyt. Kasi luby), mógł spokojnie wciągnąć po kilka dań głównych i wcale
nie był przesadnie najedzony. Dzięki, Filip. Do tej pory myślałem, że dużo jem,
teraz wiem, żeby zrobić odpowiednią masę mięśniową muszę sią bardziej postarać!
Poza tym, chciało się spróbować wszystkiego (zapłacone, nie? 😊).
Tzn. ja i moja rodzinka chcieliśmy próbować nowości, bo część naszych współtowarzyszy
podróży dość ostrożnie podchodziła do eksperymentów kulinarnych. Ale Mariusz,
Gosia, jestem z Was dumny, robicie wielkie postępy!
W pierwszy wieczór na statku przypadła akurat nasza kolejna
rocznica ślubu. Chciałbym powiedzieć, że to nie był zbieg okoliczności, ale
misternie uknuty plan, ale prawda jest inna. Niemniej, przynajmniej udało mi
się zrobić Żonie niespodziankę w formie zamówionego tortu i odśpiewanej przez
chór kelnerów piosence „Happy Anniversary” (chyba to śpiewali, bo nie do końca
zrozumiałem słowa).
Rano przybijamy do portu La Spezia. Rejon ten słynie z Cinque
Terre, co po włosku oznacza Pięć Ziem. Jest to fragment riwiery liguryjskiej,
na którym znajduje się 5 kolorowych miasteczek. Owe miasteczka najbardziej
uwydatniają swoje walory, gdy są podziwiane z morza. Dlatego mieliśmy plan na
wycieczkę łodzią. Niestety, zbyt silny wiatr i wysokie fale pokrzyżowały nasze
plany, gdyż żadne łodzie nie wypływały z portu. Nie ukrywam, zdziwiło mnie to
bardzo, gdyż w mojej ocenie nie było aż tak źle. Gdyby przy takich warunkach
łodzie nie wypływały nad polskim morzem, to chyba nigdy by nie pływały.
Szybko zrewidowaliśmy nasze plany i odwiedziliśmy te
wszystkie miasteczka pociągiem. Można kupić specjalny całodniowy bilet obejmujący
trasę po Cinque Terre. Miasteczka podobne, ale jak to zwykle bywa, każde ma
swój własny klimat. Mnie najbardziej urzekło Riomaggiore, zapewne dzięki
ścieżce widokowej nad klifem.
I tutaj zrobię pauzę. W następnym poście o tym czy na statku
buja i czy Rzym nas zachwycił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz