W poprzednim poście pisałem, że w La Spezii warunki na morzu nie pozwalały mniejszym łodziom wypływać z portu, ale naszego kolosa to nie rusza. Przez pierwszy dzień praktycznie nie dało się wyczuć, że płyniemy. Ale tego wieczora i nasz statek nie mógł całkowicie opierać się potędze natury i lekko bujało. Biorąc pod uwagę, że wiatr osiągał siłę ponad 10 w skali Beauforta (momentami 12), to naprawdę było to zaledwie małe bujanko, wręcz przyjemne. I całkiem zabawnie było obserwować kelnerów z tacami próbującymi łapać pion. Więc podkreślę, że mimo mocnego wiatru kołysanie nie było uciążliwe i podejrzewam, że nawet osoby z bardziej wrażliwymi żołądkami nie miały problemów.
Co do bezpieczeństwa to też należą się armatorowi same pochwały.
Czuliśmy się bardzo bezpiecznie. W ciągu pierwszej doby, każdy pasażer musi
przejść obowiązkowe szkolenie na wypadek ewakuacji i każdy wie gdzie jest jego
miejsce zbiórki. Jak dobrze kojarzę, wszystkie takie punkty były zlokalizowane
przy barach. Nie wiem czy to zbieg okoliczności, czy założyli, że i tak tam
będzie najwięcej pasażerów w razie ewakuacji.
Trzeciego dnia dopływamy w pobliże Rzymu, dokładnie do portu
Civitavecchia. I to jest kluczowa informacja, bo niestety stolica Włoch jest oddalona
o prawie 80 km i dojazd zajmuje ponad godzinę. Jest to spore utrudnienie, biorąc
pod uwagę, że autobus mieliśmy dopiero o 9:30, a na statku musimy być z powrotem
najpóźniej o 18:30. O 19:00 statek odpływa i na nikogo nie czeka.
W Rzymie zdecydowaliśmy się skorzystać z oferty autobusów
Hop-on Hop-off. Pisałem o tej formie zwiedzania przy okazji naszych innych
wyjazdów na city break. Są to piętrowe autobusy zwykle z odkrytym dachem, jeżdżące
stałą trasą obejmującą główne atrakcje danego miasta. Bilet kupujemy na 24 lub
48 godzin i w tym czasie możemy dowolną ilość razy jeździć tą trasą, wsiadać i
wysiadać na dowolnym przystanku. Dodatkowo otrzymujemy słuchawki, przez które
możemy posłuchać przewodnika opowiadającego o mijanych zabytkach. Zwykle
chwaliłem sobie tą formę podróżowania po mieście, ale w Rzymie niestety to się
nie sprawdziło, więc raczej odradzam. Po pierwsze koszmarne korki sprawiły, że
przejazd zajmował strasznie dużo czasu. Przystanków było stosunkowo niewiele (czasami
daleko od kluczowych punktów) i były słabo oznaczone, przez co trudno było je
znaleźć i trzeba było przedreptać spory kawałek, żeby złapać kolejny autobus.
Z żalem muszę również wyznać, że generalnie Rzym nie zrobił
na mnie dobrego wrażenia. Nikt z naszej ośmioosobowej ekipy nie zachwycił się
Wiecznym Miastem. Chyba teraz łatwiej mi zrozumieć osoby, które są mocno
rozczarowane Atenami. Ja ze względu na osobiste doświadczenia z dzieciństwa
patrzę na nie przez różowe okulary. Ale de facto Ateny to niestety w dużej
mierze bezdomni, betonoza, śmieci i brud (nie zrozumcie mnie źle, nadal
uwielbiam to miasto i polecam je odwiedzić, ale najpierw warto o Atenach poczytać,
np. na moim blogu 😊). Rzym pod wieloma względami przypomina właśnie
Ateny, tzn. jest wiele wspaniałych historycznych miejsc, ale poza tym… cóż, nas
nie zachwycił. Wiem, że kilka godzin to bardzo mało, ale wiecie jak to jest –
czasem (i mieliśmy tak na Majorce) wystarczy kilka chwil i już wiemy, że chcemy
w tym miejscu spędzić więcej czasu i koniecznie tu wrócić. Do Rzymu nas już nie
ciągnie.
Chociaż Coloseum zrobiło wrażenie. Jedynie siatka postawiona
dookoła nieco psuje urok, ale to chyba pokłosie wygłupów debila, który kilka
tygodni temu w romantycznym geście wyrył kluczami imiona i datę na ścianie
jednego z najważniejszych zabytków. Podobała mi się również słynna fontanna
Trevi. Bałem się, że to typowa „tourist trap”, ale jest piękna i warta
zobaczenia. Oczywiście musimy najpierw przedrzeć się przez dziki tłum szczelnie
okalający fontannę, ale nie narzekam – sam byłem elementem tego tłumu.
Duży plus za uczciwość mieszkańców i turystów: można spokojnie
zostawić Iphone’a w publicznej toalecie i jak sobie przypomnimy, że może nam
się jeszcze przydać, będzie czekać na nas w bezpiecznych rękach „dziadka klozetowego”
(nie będę tu wymieniał kto taki numer wykręcił, niech wystarczy, że ani ja ani
Ewa z produktów z nadgryzionym jabłuszkiem nie korzystamy).
Będąc w Rzymie odwiedziliśmy Watykan, a dokładnie Plac Św.
Piotra, gdzie toalety są bezpłatne – widać, że bogaty kraj! Mam nadzieję, że
nie obrażam niczyich uczuć religijnych ograniczając mój komentarz do toalety,
ale z doświadczenia wiem, że dla podróżujących to kluczowe miejsce i dostępność
toalet dużo mówi o tym czy dane miejsce jest przyjazne dla turystów czy nie. A
jeśli o obrazie uczuć religijnych mowa, to szczerze rozbawiły mnie stragany właśnie
niedaleko Bazyliki i tego świętego miejsca, gdzie obok różańców można kupić
magnes na lodówkę z genitaliami biblijnego Dawida z rzeźby Michała Anioła. Nie
całego Dawida, tylko jego klejnoty…
Parę kroków dalej pewien jegomość oferuje nam poprowadzenie
Ferrari – jedyne 150 euro za pół godziny. Nieźle to sobie wykombinowali. W
takich korkach, to może byśmy przejechali 500 metrów w tym czasie.
Wracamy na statek. Kolejny dzień będzie cały na morzu.
Na każdym etapie czujemy się bardzo zaopiekowani i dobrze poinformowani.
Co wieczór dostawaliśmy gazetkę z najważniejszymi informacjami. MSC ma również
własną aplikację na telefon, dzięki której możemy również kontaktować się
między sobą za pomocą czatu (na morzu nie ma zasięgu telefonii komórkowej –
jest opcja połączeń satelitarnych, ale nie na naszą kieszeń), można rezerwować
miejsca na wieczorne występy czy sprawdzić menu na kolację lub saldo dodatkowych
wydatków. Na statku płacimy wyłącznie przy pomocy plastikowej karty pokładowej
(przedpłaconej lub połączonej z naszą kartą kredytową), która jednocześnie
stanowi klucz do kajuty i dokument tożsamości weryfikowany przy wysiadaniu i
wsiadaniu na pokład.
Z gazetki lub aplikacji dowiadujemy się również o zalecanym
ubiorze na kolację. W większości dopuszczalny jest strój dowolny, ale jeden
wieczór jest na elegancko (to wtedy oficjalnie poznajemy kapitana i starszą
załogę). W jeden wieczór wszyscy ubierają się na biało. Na szczęście wiedzieliśmy
o tym w wcześniej i mogliśmy się przygotować. Na ostatnią chwilę musiałem
szukać białej bielizny, bo głupio jak różowe stringi przebijają przez spodenki.
Pisałem już o moim lęku wysokości i walki z tym. Podczas
rejsu miałem aż nadto sytuacji, w których wychodziłem ze swojej strefy komfortu
i z dumą muszę powiedzieć, że jest coraz lepiej. Wspominałem o rozmiarze statku.
Najwyższy pokład jest ponad 50 metrów nad taflą wody. Dla lubiących mocne
wrażeniu (i dla walczących ze sobą jak ja) mamy dwa mostki ze szklaną podłogą.
Jeden na 18. piętrze o romantycznej nazwie „Bridge of Sighs”, w wolnym
tłumaczeniu „Most Westchnień”. Moje początkowe „westchnienia” nic z romantyzmem
nie miały wspólnego. Na początku wydawał mi się nie do przejścia. Po kilku dniach
sam siebie nie poznawałem i śmigałem po nim odważnie patrząc w dół! Trzeba
sobie to po prostu w głowie ułożyć. Ja sobie tłumaczyłem, że jak architekt
spartaczył robotę i spadnę, to przynajmniej moja rodzina będzie finansowo
zabezpieczona. Drugi „Infinity Bridge” był zaledwie na 8. poziomie i po traumie
walki z pierwszym, to już była dziecięca igraszka.
I czas na kolejną przerwę. Już teraz zapraszam na kolejny
post, w którym będzie o pięknej Majorce i Barcelonie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz