niedziela, 6 sierpnia 2023

Rejs wycieczkowcem cz. 3

W poprzednim poście pisałem, że w La Spezii warunki na morzu nie pozwalały mniejszym łodziom wypływać z portu, ale naszego kolosa to nie rusza. Przez pierwszy dzień praktycznie nie dało się wyczuć, że płyniemy. Ale tego wieczora i nasz statek nie mógł całkowicie opierać się potędze natury i lekko bujało. Biorąc pod uwagę, że wiatr osiągał siłę ponad 10 w skali Beauforta (momentami 12), to naprawdę było to zaledwie małe bujanko, wręcz przyjemne. I całkiem zabawnie było obserwować kelnerów z tacami próbującymi łapać pion. Więc podkreślę, że mimo mocnego wiatru kołysanie nie było uciążliwe i podejrzewam, że nawet osoby z bardziej wrażliwymi żołądkami nie miały problemów.

Co do bezpieczeństwa to też należą się armatorowi same pochwały. Czuliśmy się bardzo bezpiecznie. W ciągu pierwszej doby, każdy pasażer musi przejść obowiązkowe szkolenie na wypadek ewakuacji i każdy wie gdzie jest jego miejsce zbiórki. Jak dobrze kojarzę, wszystkie takie punkty były zlokalizowane przy barach. Nie wiem czy to zbieg okoliczności, czy założyli, że i tak tam będzie najwięcej pasażerów w razie ewakuacji.

Trzeciego dnia dopływamy w pobliże Rzymu, dokładnie do portu Civitavecchia. I to jest kluczowa informacja, bo niestety stolica Włoch jest oddalona o prawie 80 km i dojazd zajmuje ponad godzinę. Jest to spore utrudnienie, biorąc pod uwagę, że autobus mieliśmy dopiero o 9:30, a na statku musimy być z powrotem najpóźniej o 18:30. O 19:00 statek odpływa i na nikogo nie czeka.

W Rzymie zdecydowaliśmy się skorzystać z oferty autobusów Hop-on Hop-off. Pisałem o tej formie zwiedzania przy okazji naszych innych wyjazdów na city break. Są to piętrowe autobusy zwykle z odkrytym dachem, jeżdżące stałą trasą obejmującą główne atrakcje danego miasta. Bilet kupujemy na 24 lub 48 godzin i w tym czasie możemy dowolną ilość razy jeździć tą trasą, wsiadać i wysiadać na dowolnym przystanku. Dodatkowo otrzymujemy słuchawki, przez które możemy posłuchać przewodnika opowiadającego o mijanych zabytkach. Zwykle chwaliłem sobie tą formę podróżowania po mieście, ale w Rzymie niestety to się nie sprawdziło, więc raczej odradzam. Po pierwsze koszmarne korki sprawiły, że przejazd zajmował strasznie dużo czasu. Przystanków było stosunkowo niewiele (czasami daleko od kluczowych punktów) i były słabo oznaczone, przez co trudno było je znaleźć i trzeba było przedreptać spory kawałek, żeby złapać kolejny autobus.

Z żalem muszę również wyznać, że generalnie Rzym nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Nikt z naszej ośmioosobowej ekipy nie zachwycił się Wiecznym Miastem. Chyba teraz łatwiej mi zrozumieć osoby, które są mocno rozczarowane Atenami. Ja ze względu na osobiste doświadczenia z dzieciństwa patrzę na nie przez różowe okulary. Ale de facto Ateny to niestety w dużej mierze bezdomni, betonoza, śmieci i brud (nie zrozumcie mnie źle, nadal uwielbiam to miasto i polecam je odwiedzić, ale najpierw warto o Atenach poczytać, np. na moim blogu 😊). Rzym pod wieloma względami przypomina właśnie Ateny, tzn. jest wiele wspaniałych historycznych miejsc, ale poza tym… cóż, nas nie zachwycił. Wiem, że kilka godzin to bardzo mało, ale wiecie jak to jest – czasem (i mieliśmy tak na Majorce) wystarczy kilka chwil i już wiemy, że chcemy w tym miejscu spędzić więcej czasu i koniecznie tu wrócić. Do Rzymu nas już nie ciągnie.  

Chociaż Coloseum zrobiło wrażenie. Jedynie siatka postawiona dookoła nieco psuje urok, ale to chyba pokłosie wygłupów debila, który kilka tygodni temu w romantycznym geście wyrył kluczami imiona i datę na ścianie jednego z najważniejszych zabytków. Podobała mi się również słynna fontanna Trevi. Bałem się, że to typowa „tourist trap”, ale jest piękna i warta zobaczenia. Oczywiście musimy najpierw przedrzeć się przez dziki tłum szczelnie okalający fontannę, ale nie narzekam – sam byłem elementem tego tłumu.  

Duży plus za uczciwość mieszkańców i turystów: można spokojnie zostawić Iphone’a w publicznej toalecie i jak sobie przypomnimy, że może nam się jeszcze przydać, będzie czekać na nas w bezpiecznych rękach „dziadka klozetowego” (nie będę tu wymieniał kto taki numer wykręcił, niech wystarczy, że ani ja ani Ewa z produktów z nadgryzionym jabłuszkiem nie korzystamy).

Będąc w Rzymie odwiedziliśmy Watykan, a dokładnie Plac Św. Piotra, gdzie toalety są bezpłatne – widać, że bogaty kraj! Mam nadzieję, że nie obrażam niczyich uczuć religijnych ograniczając mój komentarz do toalety, ale z doświadczenia wiem, że dla podróżujących to kluczowe miejsce i dostępność toalet dużo mówi o tym czy dane miejsce jest przyjazne dla turystów czy nie. A jeśli o obrazie uczuć religijnych mowa, to szczerze rozbawiły mnie stragany właśnie niedaleko Bazyliki i tego świętego miejsca, gdzie obok różańców można kupić magnes na lodówkę z genitaliami biblijnego Dawida z rzeźby Michała Anioła. Nie całego Dawida, tylko jego klejnoty…

Parę kroków dalej pewien jegomość oferuje nam poprowadzenie Ferrari – jedyne 150 euro za pół godziny. Nieźle to sobie wykombinowali. W takich korkach, to może byśmy przejechali 500 metrów w tym czasie.

Wracamy na statek. Kolejny dzień będzie cały na morzu.

Na każdym etapie czujemy się bardzo zaopiekowani i dobrze poinformowani. Co wieczór dostawaliśmy gazetkę z najważniejszymi informacjami. MSC ma również własną aplikację na telefon, dzięki której możemy również kontaktować się między sobą za pomocą czatu (na morzu nie ma zasięgu telefonii komórkowej – jest opcja połączeń satelitarnych, ale nie na naszą kieszeń), można rezerwować miejsca na wieczorne występy czy sprawdzić menu na kolację lub saldo dodatkowych wydatków. Na statku płacimy wyłącznie przy pomocy plastikowej karty pokładowej (przedpłaconej lub połączonej z naszą kartą kredytową), która jednocześnie stanowi klucz do kajuty i dokument tożsamości weryfikowany przy wysiadaniu i wsiadaniu na pokład.  

Z gazetki lub aplikacji dowiadujemy się również o zalecanym ubiorze na kolację. W większości dopuszczalny jest strój dowolny, ale jeden wieczór jest na elegancko (to wtedy oficjalnie poznajemy kapitana i starszą załogę). W jeden wieczór wszyscy ubierają się na biało. Na szczęście wiedzieliśmy o tym w wcześniej i mogliśmy się przygotować. Na ostatnią chwilę musiałem szukać białej bielizny, bo głupio jak różowe stringi przebijają przez spodenki.

Pisałem już o moim lęku wysokości i walki z tym. Podczas rejsu miałem aż nadto sytuacji, w których wychodziłem ze swojej strefy komfortu i z dumą muszę powiedzieć, że jest coraz lepiej. Wspominałem o rozmiarze statku. Najwyższy pokład jest ponad 50 metrów nad taflą wody. Dla lubiących mocne wrażeniu (i dla walczących ze sobą jak ja) mamy dwa mostki ze szklaną podłogą. Jeden na 18. piętrze o romantycznej nazwie „Bridge of Sighs”, w wolnym tłumaczeniu „Most Westchnień”. Moje początkowe „westchnienia” nic z romantyzmem nie miały wspólnego. Na początku wydawał mi się nie do przejścia. Po kilku dniach sam siebie nie poznawałem i śmigałem po nim odważnie patrząc w dół! Trzeba sobie to po prostu w głowie ułożyć. Ja sobie tłumaczyłem, że jak architekt spartaczył robotę i spadnę, to przynajmniej moja rodzina będzie finansowo zabezpieczona. Drugi „Infinity Bridge” był zaledwie na 8. poziomie i po traumie walki z pierwszym, to już była dziecięca igraszka.

I czas na kolejną przerwę. Już teraz zapraszam na kolejny post, w którym będzie o pięknej Majorce i Barcelonie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Malmö 2023 - cz. 2

Malmö cz. 2 (nieco długa, ale ostatnia – z wieloma praktycznymi informacjami) W pierwszym poście skupiłem się na Kopenhadze, ale teraz prz...

Popularne