Marzyliście kiedyś o rejsie statkiem wycieczkowym? A może myślicie, że to zupełnie nie dla Was? Zapraszam do lektury – w kilku odcinkach przedstawię nasze odczucia po tygodniowym rejsie na potężnym wycieczkowcu MSC Seaview po Morzu Śródziemnym.
Osiem krajów w
osiem dni, czyli testujemy wytrzymałość rodzinki
Wróciliśmy właśnie z cudownego urlopu i siadam szybciutko do
pisania, żeby podzielić się naszymi wrażeniami. A wrażeń nie brakowało!
Zawsze staramy się zaplanować na wakacje coś nowego (wprawdzie
morze kochamy i ten element wakacji letnich pozostaje niezmienny, ale
plażowanie godzinami już odpada). Cztery lata temu byliśmy na przecudownych
wakacjach na wodzie, gdzie małym jachtem żeglowaliśmy między greckimi wysepkami
na Morzu Jońskim (możecie o tym poczytać na moim blogu i Fb). Być może to
właśnie wtedy zrodził się pomysł, żeby kiedyś spróbować rejsu na luksusowym
wycieczkowcu. Lecz sami nie byliśmy pewni czy nam to będzie odpowiadać.
Szczególnie, że krąży wiele stereotypów i obaw, np.: że to tylko dla emerytów
grających wieczorami w bingo, lub że będzie strasznie kołysać i cały rejs
spędzimy nad miską, lub że zanudzimy się na śmierć i nabawimy klaustrofobii uwięzieni
na statku, lub że to potwornie drogie i na pewno nas nie stać…
Na szczęście, postanowiliśmy się przekonać i ruszyliśmy w
niezapomnianą podróż. Mam nadzieję w moim opisie odnieść się to tych i innych stereotypów
i albo je obalić albo potwierdzić.
Założenie większości takich rejsów jest takie, że każdego ranka
statek przypływa do innego portu, chętni schodzą na ląd pozwiedzać dane miasto
i popołudniu lub wczesnym wieczorem wypływa w dalszą podróż. W jeden dzień nie
zawija do żadnego portu i mamy czas korzystać ze wszystkich udogodnień na
statku.
Nasz rejs obejmował następującą trasę: Genua (IT) -> La
Spezia (IT) -> Civitavecchia-Rzym (IT) -> Palma de Mallorka (ES) ->
Barcelona (ES) -> Cannes (FR) -> Genua (IT).
Ale najpierw musimy dostać się do Genui. Mimo że trasa wynosi
prawie 1400 km, postanowiliśmy dojechać autem, zatrzymując się po drodze na
kilka dni w Monachium u mojej wspaniałej Szwagierki (dzięki, Asia, za gościnę! 😊).
(Tutaj muszę zdradzić, że w tym poście jeszcze o samym rejsie
nie poczytacie za dużo, bo po drodze widzieliśmy jeszcze tyle pięknych miejsc).
Stolicę Bawarii odwiedzaliśmy już wcześniej kilkukrotnie (w
tym podczas słynnego Oktoberfest) i to miasto zawsze mi się podobało. Teraz też,
choć niestety widzę zmiany niekoniecznie na lepsze. Mam tu na myśli np. kulturę
jazdy czy parkowanie. Kiedyś fascynowało mnie jak kierowcy nawet na 3-pasmowej
jezdni grzecznie jadą zgodnie z ograniczeniem prędkości, trzymając się prawego
pasa, a parkując nie zostawiają po metrze z przodu i tyłu auta. Teraz już tak
pięknie nie jest. Tylko nie wiem czy to Niemcy napatrzyli się jak my jeździmy,
czy to nie Niemcy prowadzą te auta.
Ale do rzeczy – bo to przecież ma być o podróżowaniu i zwiedzaniu.
W samym mieście jest mnóstwo ciekawych miejsc do odwiedzenia. Na przykład świetne
Muzeum BMW, nie tylko dla fanów marki. Ale największy hit to coś o czym na
pewno niewielu z was słyszało: surfowanie w centrum miasta!!!
Przy Englische Garten jest mostek pod którym przepływa rwący
potok Eisbach i uskok spiętrzający wodę, tworzący idealną falę, którą
doświadczeni surferzy próbują ujeżdżać. Spektakl zapierający dech w piersiach!
W upalny dzień park ten zamienia się w miejską plażę, a
plażowicze szukający ochłody i dodatkowych wrażeń wskakują do rwącej rzeki i
płyną w dół przez cały park, czasem nawet z 2 kilometry, a po wyjściu z wody,
wskakują do komunikacji miejskiej, żeby wrócić na miejsce plażowania. Komiczny
widok tramwaju pełnego mokrych golasów w centrum miasta.
W stosunkowo niedalekiej odległości od Monachium, w południowej
Bawarii cudnie zielonej i górzystej, znajdziemy przepiękny zamek Neuschwanstein.
Normalnie wprost wyjęty z bajki Disney’a (choć raczej jest na odwrót, bo to
ponoć studio filmowe inspirowało się tym zamkiem podczas projektowania zamku
dla Śpiącej Królewny). Co ciekawe, mimo że wygląda na leciwy, budowę rozpoczęto
zaledwie 150 lat temu dla króla bawarskiego Ludwika II. Swoją drogą, ciekawy
jegomość, znany również jako Ludwik Szalony lub Bajkowy Król (te przydomki dużo
o nim mówią).
Przy okazji, kolejny raz walczę ze sobą i wychodzę ze swojej
strefy komfortu wchodząc na wąski mostek rozciągnięty kilkadziesiąt metrów nad
urwiskiem, żeby zobaczyć zameczek z najlepszej perspektywy. Podczas tego urlopu
jeszcze wiele razy będę się mierzył z moim lękiem wysokości 😊
Pora zmierzać w kierunku portu. Po drodze przejeżdżamy przez
Szwajcarię (pamiętajmy, że mimo położenia niemal w środku Europy, Szwajcaria
nie należy do Unii Europejskiej, więc korzystanie z telefonu i transmisji
danych jest bardzo kosztowne). Pierwszy raz odwiedzam ten kraj kojarzący się
większości Polaków tylko z zegarkami, czekoladą i kredytami hipotecznymi. Muszę
powiedzieć, że od razu urzekł mnie pięknymi widokami. Teraz nie mamy czasu, ale
z Ewą decydujemy, że w drodze powrotnej koniecznie musimy się tu zatrzymać,
więc do tematu jeszcze wrócę.
Na zachętę dorzucam kilka zdjęć statku i w kolejnym poście będzie
już o właściwej części wakacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz