czwartek, 12 sierpnia 2021

Rowerowy Szlak Orlich Gniazd

 Rowerem przez Jurę Krakowsko-Częstochowską

Wczoraj nie mogłem się oprzeć i pochwaliłem się na Fb dotarciem rowerem do Krakowa. Na usprawiedliwienie mojej ekscytacji dodam, że była to dla mnie pierwsza tak długa wyprawa na dwóch kółkach.

Jeszcze w maju zeszłego roku nie wyobrażałem sobie przejechać więcej niż 10 km. Było to dla mnie męczące i po prostu – nomen omen – nie kręciło mnie. Ale okazało się, że główny problem był w niewygodnym rowerze, który był dla mnie za mały. A ja myślałem, że rozmiar nie ma znaczenia... Cóż, przynajmniej w rowerze ma. Zachęcony przez mojego przyjaciela Mariusza zakupiłem odpowiednio dobrany do mojego wzrostu sprzęt i zacząłem się „wkręcać”.

Moje trasy (średnio raz na tydzień) zwykle wynosiły 40-50 km, raz max. nieco ponad 80. Apetyt rośnie w miarę jedzenia i chciałem więcej. Wspólnie szukaliśmy ciekawej trasy dla mojego długodystansowego debiutu. Padło na Rowerowy Szlak Orlich Gniazd. Jest to chyba najstarsza trasa rowerowa w Polsce prowadząca od Częstochowy do Krakowa poprzez malownicze tereny Jury Krakowsko-Częstochowskiej z licznymi Orlimi Gniazdami – średniowiecznymi zamkami i warowniami powstałymi jeszcze za Kazimierza Wielkiego. Na wzór prawdziwych orlich gniazd budowane były wysoko na trudno dostępnych skałach. Jakoś na początku nie dało mi to do myślenia, że ich położenie, które miało zatrzymać armie nieprzyjaciela, może stanowić problem również podczas próby ich zdobycia na rowerze.

Cała trasa liczy 190 km i postanowiliśmy ją podzielić na 2 dni. Chcąc zwiedzić każdy zamek i kontemplować piękno otaczających krajobrazów trzeba by poświęcić 4 albo i 5 dni. Nam z braku czasu, a może raczej z ambitnego podejścia typu „ja nie dam rady?” miały starczyć dwa, ale wiedzieliśmy, że ograniczymy zwiedzanie do kilku miejsc.

Zdobyłem nawet specjalny przewodnik po tym szlaku i czułem się merytorycznie przygotowany. Teoretycznie wiedziałem o wielu przewyższeniach (suma podjazdów to prawie 2500 metrów!!!), ale wiedzieć to nie to samo co doświadczyć. Jeżdżąc zwykle po płaskim w żaden sposób nie byłem przygotowany na takie podjazdy. Nie dość, że strome, to jeszcze potwornie długie. Co prawda po każdej wspinaczce w końcu jest zjazd, ale te chwile wytchnięcia, gdy można puścić się w dół nie rekompensują strat energii i palącego bólu mięśni na kolejnym wniesieniu (obciążenie sakwami z ekwipunkiem wcale nie pomaga). Dodatkowym wyzwaniem może być nawierzchnia. Choć większość prowadzi asfaltem to jest wiele odcinków drogami szutrowymi, gruntowymi i kamienistymi. Na jednej z takich w Ojcowskim Parku Narodowym złapałem gumę. Powiecie pech, ale ja się cieszyłem. Po pierwsze, byliśmy na to przygotowani (zapasowe dętki, łyżki, pompka). Po drugie, miałem okazję pierwszy raz w życiu wymienić dętkę na trasie i to pod okiem dużo bardziej doświadczonego kolegi. Dzięki temu wiem, że jak przydarzy mi się to ponownie nawet będąc sam, to dam radę.

W sumie trasę nieco zmodyfikowaliśmy, właśnie w celu ominięcia niektórych fragmentów o trudnej nawierzchni, szczególnie, że mój kompan podróży zdecydowanie preferuje asfalt. Ale wcale nie koniecznie oznaczało to, że było łatwiej. Kilka razy nieco pobłądziliśmy, ale ogólnie ścieżka jest bardzo dobrze oznaczona.

Przed wyjazdem najbardziej obawiałem się deszczu (zaraz po obawach o mój brak kondycji i ból tyłka). Okazało się, że pogoda dopisała aż nadto (ponad 26 stopni w cieniu) i słoneczko dziarsko przypiekało nie ułatwiając zadania. Na szczęście po drodze nie trudno znaleźć sklepy, gdzie można uzupełnić zapasy wody, którą oprócz picia wykorzystywaliśmy do schłodzenia głowy.

W pierwszy dzień zrobiliśmy troszkę ponad 120 km. Biorąc pod uwagę wspomniane wcześniej podjazdy sam nie wiem jak tego dokonałem. Mariusz odwiedził na rowerze już nie jedną europejską stolicę i wie, że kolejne dni są trudniejsze. Bałem się, że na drugi dzień nie wstanę, ale nie było tak źle. Odpowiadając na pytanie o ból „zadka”, o dziwo nie było tak źle. Może to zasługa dobrych gaci z pampersem, ale było naprawdę ok (uprzedzając komentarze osób niewtajemniczonych – „pampers” to potoczne określenie wkładki z gąbki, która niweluje negatywne skutki wielogodzinnego uciskania czterech liter na siodełku).

Tego dnia, mając dużo krótszy odcinek do pokonania skupiliśmy się na zwiedzaniu. Tutaj znowu odbiliśmy ze szlaku, ale wkrótce wróciliśmy, żeby zwiedzić zamek na Pieskowej Skale ze słynną Maczugą Herkulesa w sąsiedztwie. Zachwycił mnie Ojcowski Park Narodowy, a szczególnie piękna i komfortowa trasa prowadząca przez wąwóz, po którego obu stronach górują niemal pionowe skały rzeźbione przez wiatr i wodę, z urokliwymi tradycyjnymi domkami u podnóży.

Jakby nam było mało, po dotarciu do Krakowa, postanowiliśmy przetestować miejskie ścieżki rowerowe eksplorując trasy wzdłuż Wisły czy przy Błoniach. Mając już ok. 190 km w nogach ja uparłem się, żeby wjechać pod Kopiec Kościuszki. Kto był ten wie, że nawet podejście jest delikatnie mówiąc wymagające. Ja nie wiedziałem, więc próbowałem wjechać.

Podsumowując, w dwa dni przejechaliśmy 203 km ze średnią prędkością 17.3 km/h (co biorąc pod uwagę element zwiedzania i nierzadko konieczność pchania rowerów pod górkę, nie jest najgorszym wynikiem). Licznik wyliczył mi, że spaliłem 6150 cal, więc chyba pączka sobie nie odmówię... Tylko, że ja wcale za pączkami nie przepadam.

Do zobaczenia na trasie :)


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nowegia kamperem – część 5 – ostatnia

Dziękuję wszystkim za pozytywny odzew i mobilizowanie mnie do dalszego pisania. Zanim przejdę do obiecanego podsumowania, kilka słów o ostat...

Popularne