czwartek, 5 sierpnia 2021

Sardynia, Włochy 2021 - cz. 4

Najwyższa pora napisać coś o zwiedzaniu, bo Sardynia to nie tylko piękne plaże i pyszne jedzenie, ale również, a może przede wszystkim bogata historycznie kraina z wieloma zabytkami i miejscami wartymi zobaczenia. Ze względu na swoje położenie (na środku Morza Śródziemnego między Europą a Aftyką), wyspa była strategicznym punktem i łakomym kąskiem, a co za tym idzie, była najeżdżana i kolonizowana przez wielu. W konsekwencji widać na wyspie wpływy różnych kultur. Ale była ona zamieszkana już w okresie neolitu, o czym świadczą resztki wielkich budowli megalitycznych z trzeciego tysiąclecia p.n.e. Na wyspie znajduje się ponad 7 tysięcy nuragów – wież warownych w kształcie ściętego stożka, budowanych z ciosanych kamieni bez użycia zaprawy przez cywilizację nuragijską zamieszkującą te rejony od ok. XVII do II wieku p.n.e. Dobra, nie będę Was zanudzał, ani udawał, że znam się na historii. Ale jest fascynujące, że aż tyle budowli przetrwało w tak doskonałej kondycji.

Jak wspomniałem w pierwszym poście, Sardynia jest naprawdę duża, a skąpa ilość dróg szybkiego ruchu i przeważające wąskie kręte drogi nie ułatwiają pokonywania sporych odległości pomiędzy miastami. Siłą rzeczy musieliśmy ograniczyć nasze plany do północnej części wyspy. My byliśmy na prawie najdalej na północ wysuniętym krańcu Sardynii, ok. 60 km od lotniska w Olbia, w Villaggio La Marmorata, kilka kilometrów od miasteczka Santa Teresa di Gallura. Więc niejako naturalne było odwiedzenie tego miasta w pierwszej kolejności, szczególnie, że spod naszego hotelu regularnie kursowały autobusy, a podróż zajmowała zaledwie 15 minut.

Natomiast, żeby zwiedzić coś więcej niż najbliższą miejscowość, trzeba wynająć samochód. I tu przykra niespodzianka – ceny są dużo wyższe niż w Grecji, Hiszpanii czy na Malcie, gdzie przy sprzyjających wiatrach mogłem znaleźć auto nawet za 30 euro/dzień. Na Sardynii ceny zaczynają się od 90 euro/dzień + dodatkowe ubezpieczenie (20-30 euro) i co więcej w sezonie jest problem z dostępnością. Ponieważ moje latorośle wyrosły ostatnimi czasu i mają nogi prawie tak długie jak ja, odpadał wynajem 3-drzwiowego autka z najtańszej grupy cenowej. Na szczęście udało się znaleźć nieco większy samochód, ale mieliśmy tylko 1 dzień, a mnóstwo rzeczy do zobaczenia.

Przed przylotem zabrakło czasu, żeby przygotować dokładny plan zwiedzania, mieliśmy tylko listę najciekawszych atrakcji na wyspie. Dopiero na miejscu chcieliśmy dokładnie poczytać, co naprawdę warto zobaczyć w ramach czasowych, którymi dysponowaliśmy. Z pomocą zakupionej w hotelowym sklepiku mapy, niczym wielki strateg planujący iście napoleońską kampanię, zacząłem wytyczać trasy i zakreślać cele. Na papierze wszystko wyglądało całkiem fajnie, ale i tak postanowiłem zasięgnąć języka. I całe szczęście. Mój plan był delikatnie mówiąc nierealny. Po rozmowie z naszymi rezydentami, którzy bardzo dobrze znali Sardynię, zostałem sprowadzony na ziemię. Potrzebowalibyśmy co najmniej 3 dni na to co ja chciałem zobaczyć w 1 dzień... No cóż. W sumie podobny błąd popełniłem na Krecie. Tam też drogi nijak mają się do naszych (tak, nasze nie są takie złe) i nie chodzi wyłącznie o jakość dróg, ale przede wszystkim o to, że są wąskie i bardzo kręte z dużą ilością przewyższeń, więc odległości, które w normalnych warunkach pokonalibyśmy np. w godzinę, tutaj mogą zająć dwie lub więcej. Wysoka temperatura również nie pomaga w zwiedzaniu, a piękne widoki dodatkowo spowalniają, bo człowiek chce się napawać pięknem mijanym za oknami i co chwilę chciałoby się zatrzymać, uwiecznić widok na zdjęciu. Dosłownie co kilkaset metrów z naszych gardeł wyrywało się wielkie „wow”.

Nie chcę się rozpisywać nad tym co moim zdaniem warto zobaczyć a co nie, gdyż wszystko zależy od tego w jakiej części wyspy wylądujecie, ile będziecie mieć czasu oraz co tak naprawdę was kręci. Szczególnie, że usłyszałem opinię, że można na Sardynie przyjeżdżać co roku przez 10 lat, a i tak wszystkiego się nie zobaczy.

Natomiast chcę się podzielić spostrzeżeniami, które mogą pomóc w poruszaniu się autem. Po pierwsze, musicie pamiętać, że tutaj do was należy tylko połowa pasa. Pozostałe półtora należy do Włocha jadącego z naprzeciwka. „Ścinanie” zakrętów to chyba ustawowy wymóg, a wszechobecne ograniczenia prędkości (głównie 50 km/h, na nielicznych drogach 90 km/h, a na jedynej drodze szybkiego ruchu – 110, autostrad przypominam nie ma) oraz linia ciągła obowiązują wszystkich tylko nie lokalsów, którzy perfidnie siądą ci na zderzak i wymownymi gestami dadzą wyraz swojego niezadowolenia, że blokujesz drogę. Trochę mi się to gryzie z ich wyluzowanym i niespiesznym podejściem do życia. Więc jeśli nie chcecie być otrąbieni przez panią w starym punto i czuć się jak zawalidroga (jechałem 60 km/h na „pięćdziesiątce”), to widząc we wstecznym lusterku narwańca lub kumulujący się sznur aut warto zjechać na chwilę na zatoczkę. Niech pędzą, a my kontemplujmy otaczające nas krajobrazy.

Jak już napisałem, liczne ograniczenia prędkości nie pozwalają za szybko się przemieszczać, a mandaty są dość kosztowne i obawiam się, że nie mielibyśmy co liczyć na pobłażliwość policjantów. Choć mi akurat się upiekło, ale po kolei.

Jedziemy sobie więc górzystymi dróżkami, a ja poczynam sobie coraz śmielej (w końcu jak każdy facet jestem wyśmienitym kierowcą, ograniczenia są dla innych, Włosi tak jeżdżą to i ja mogę), a autko z naprzeciwka mruga mi światłami. Hmm, odrzucam wariant, że chciał się po prostu przywitać, drogi też mu nie zajechałem, więc musi to być międzynarodowy sygnał ostrzegający, że w niedalekiej odległości „suszą”. Odpuszczam nogę z gazu, ale tutaj taka piękna długa prosta w dół lecąca, gdzie nawet rowerem na hamulcu jechałbym szybciej, więc tym bardziej mały SUV chciałby jeszcze przyspieszać. Około 500 metrów niżej drogę przecina wiadukt a pod nim w cieniu majaczy zarys ciemnogranatowego pojazdu z kogutami na dachu – to Carabinieri! a jeden z umundurowanych spokojnym krokiem wychodzi na środek jezdni i unosi lizak zapraszając mnie do zjechania na pobocze. Ale nie widzę, żeby mieli radar, zresztą chyba nie jechałem za szybko. Opuszczam szybę i witam go moim „Buongiorno”. Tym razem nie zabrzmiało to po włosku, a bardziej jak kwestia Brada Pitta z Bękartów Wojny. Jeśli nie widzieliście, to koniecznie obejrzyjcie – niezmiennie bawi mnie ta scena, gdzie amerykański żołnierz grany właśnie przez Pitta musi udawać Włocha kompletnie nie znającego tego języka. W każdym bądź razie, po wymianie uprzejmości, ja szybko analizuję, czy jest sens dalej udawać, że cokolwiek umiem po włosku i czy w ogóle warto próbować przejść na angielski. Na jego pytanie, którego zupełnie nie zrozumiałem, zrobiłem zapewne na tyle głupią minę, że policjant zlustrowawszy wnętrze doszedł szybko do wniosku, że gra nie warta świeczki i ta interwencja może go zbytnio zmęczyć, więc machną tylko ręką i bąknął coś pod nosem, co odczytałem jako „jedź”.

Na sardyńskich drogach mogą nas również czekać inne niebezpieczeństwa. Na przykład, z półciężarówki jadącej z naprzeciwka spadła pusta paleta. Samochód przed nami nie zdążył jej ominąć i dość mocno oberwał. Na szczęście nikt nie ucierpiał, ale wyglądało to bardzo groźnie.

Odwiedzając jakiekolwiek miasteczko musimy się uzbroić w cierpliwość. Wąskie uliczki i ograniczona ilość miejsc parkingowych oznacza, że czasami trzeba pokrążyć, żeby znaleźć miejsce na zostawienie auta. Miejsca parkingowe oznaczone są liniami w trzech kolorach: białe – bezpłatne, niebieskie – płatne, żółte – prywatne (tu nie parkujemy). Z tego co się zorientowałem niezależnie od miejscowości, opłaty są takie same i wynoszą 1 euro za godzinę postoju. Co ciekawe, często czas popołudniowej sjesty (od 12:30 do 15:00) jest wyłączony z opłaty.

Sjesta może nam również utrudnić zwiedzanie, więc warto zawczasu sprawdzić czy nie robią sobie przerwy w danym miejscu. Sporym wyzwaniem może być też tankowanie. My jesteśmy przyzwyczajeni do całodobowych stacji benzynowych, ale na Sardynii takich nie widziałem. Obsługa pracuje na stacji tylko parę godzin dziennie i to oczywiście z obowiązkową przerwą popołudniową. Kiedy nie ma personelu (co jak wspomniałem nie jest rzadkie) nadal możemy zatankować, ale stanowi to pewne wyzwanie. Do wyboru mamy płatność gotówką „z góry”, co oznacza, że musimy wiedzieć za ile chcemy zatankować, co wcale nie jest proste, gdy musimy oddać auto z pełnym bakiem. Automat nie wydaje reszty, a ewentualnie bon do ponownego wykorzystania na tej stacji w przyszłości. Druga opcja to płatność kartą, ale wygląda to tak, że automat przed tankowaniem blokuje nam na karcie kwotę 100 euro, a niewykorzystaną kwotę odblokowuje. Po jakim czasie? To właśnie jest ciekawe: może to być kilka godzin lub kilka dni. Niby proste, ale ja napotkałem trudności. Może po prostu los chciał mi podnieść ciśnienie, bo to już było kilka godzin od ostatniej kawy, albo ja już byłem zmęczony, ale po autoryzacji karty za nic nie mogłem znaleźć odpowiedniego dystrybutora (zwanego przez niektórych instrybutorem). Jak jakaś sierota miotałem się po stacji próbując każdego węża w pobliżu. Dopiero Ewa, obawiając się, że zaraz mnie szlag trafi, spokojnie się rozejrzawszy wskazała odpowiedni dystrybutor nieco na uboczu (a to zawsze ja myślałem, że jestem bardziej spostrzegawczy). Kiedy zatem przestawiłem auto okazało się, że jednak nie mogę zatankować. Sprawdzam stan na koncie, 103 euro pobrane – super. W tym czasie na stację podjeżdża inne auto i wysiadły dwie Włoszki. Uważnie obserwuję procedurę. Jedna przy maszynie autoryzuje kartę, druga po chwili tankuje. Po zakończeniu tankowania, kilka kliknięć w ekran, wychodzi paragon – proste. Ale czemu mi nie wyszło? Krótka rozmowa i pani z wielkim trudem tłumaczy mi komunikat w języku włoskim, że po autoryzacji jest tylko kilka minut, żeby zatankować. Mi szukanie dystrybutora i przestawianie auta zajęło za dużo czasu. Druga próba i wygląda, że wszystko ok, ale na karcie mam już zablokowane 2 razy po 103 euro... Na szczęście już na drugi dzień środki zostały zwrócone pomniejszone tylko o kwotę, za którą faktycznie zatankowałem. Co cóż, człowiek uczy się całe życie.

Rozpisałem się, aż nadto. To był już ostatni post o Sardynii, choć czuję, że mógłbym jeszcze pisać i pisać, ale czas wracać do pracy, choć nie ukrywam, że już planujemy kolejny wypad.

Trzymajcie kciuki, żeby pandemia nie pokrzyżowała nam planów, a już we wrześniu podzielę się wrażeniami z następnej podróży.



Nurag






Na Sardynii widziałem bardzo wiele starych aut i to widać, że na co dzień użytkowanych. 












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Malmö 2023 - cz. 2

Malmö cz. 2 (nieco długa, ale ostatnia – z wieloma praktycznymi informacjami) W pierwszym poście skupiłem się na Kopenhadze, ale teraz prz...

Popularne