wtorek, 3 sierpnia 2021

Sardynia, Włochy 2021 - cz. 2

 Witam ponownie :)

Jak wspomniałem w poprzednim poście, pogoda, która nas przywitała na Sardynii mocno mnie zdziwiła. Na szczęście pod koniec drugiego dnia wszystko wróciło do normy, czyli chmury zniknęły i słoneczko zaczęło niemiłosiernie grzać przypiekając nasze ciałka. Żeby nie było, ja się na słoneczku nie wyleguję. Wprawdzie nie przeszkadza mi wysoka temperatura, zwłaszcza w pobliżu wody, ukryty w cieniu parasola. Wszelka opalenizna u mnie wynika z faktu, że dużo czasu spędzam spacerując lub pływając, ewentualnie korzystając z różnych atrakcji na wodzie, a nie z leżenia „plackiem” na leżaczku wystawionym na słońce. Wskutek czego, mimo starannego smarowania kremem z filtrem UV 50, mam zwykle spieczone zasadniczo barki, kark i czoło (choć raczej połowę głowy, bo moje czoło z nieznanego mi powodu stale i uparcie dąży do połączenia z karkiem...). Wiem, znam twardzieli, którzy mogliby smażyć się na słońcu godzinami. Dla mnie to istna tortura. Myślę, że przymuszony karą dożywotniego jedzenia brukselki, mógłbym w bezruchu na plaży wytrzymać może z 7 minut... Nie wiem czy to jakieś niezdiagnozowane ADHD czy coś innego, ale mam problemy ze słodkim nicnierobieniem. Owszem, mogę na leżaczku w cieniu poczytać dobrą książkę czy gazetę, rozwiązać krzyżówkę czy sudoku, ale zaraz ciągnie mnie do wody. Na szczęście na hotelowej plaży nie sposób było się nudzić. Oprócz oczywistego pływania czy grania w piłkę lub freezbe, czy po prostu relaksu w wodzie (a w wodzie można naprawdę dłuuugo posiedzieć – szybciej mi się skóra na palcach pomarszczyła niż zdążyłem zmarznąć), mieliśmy możliwość pływania kajakami, rowerami wodnymi czy na SUP-ie (dla niewtajemniczonych śpieszę z wyjaśnieniem: deska SUP, z ang. Standing Up Paddle – sport polegający na wiosłowaniu stojąc na desce przypominającej deskę do surfowania – moja rodzinka z Kasią na czele świetnie sobie radzi, ja gorzej, choć w tym roku nawet kilka minut posurfowałem zanim spektakularnie rypnąłem w wodę). Można też ponurkować z maską. Wprawdzie piaszczyste dno nie daje tylu doznań wizualnych co rafa koralowa w Egipcie czy chociażby kamieniste dno w Chorwacji, to jednak snurkując bliżej skałek można wypatrzeć ciekawe rybki, a ponoć nawet koralowce. Wprawdzie ja te ostatnie widziałem jedynie w sklepie, ale pewnie gdzieś można je wypatrzeć na żywo, bo Sardynia słynie z czerwonego koralowca, z którego wyrabiają pamiątki i biżuterię.

Innym produktem typowym dla tego regionu jest korek, z którego potrafią zrobić praktycznie wszystko, włącznie z portfelami i torebkami. Naturalny korek pozyskiwany jest z kory dębu korkowego i Sardynia, ze względu na licznie tu występujące lasy tego drzewa (ok. 50% powierzchni), jest drugim w Europie (po Portugalii) producentem tego materiału. Właśnie sobie uświadomiłem, że nie mam żadnego zdjęcia dębu korkowego, które mógłbym tu wrzucić ;(

Zmieniając nieco temat, jako bądź co bądź językowiec z wykształcenia i pasji, chciałbym napisać o języku. Przypomniałem sobie, że wiele osób unika wyjazdów zagranicznych z powodu bariery językowej i z obawy przed trudnością w komunikacji. Wprawdzie angielski nie jest mi obcy, ale zawsze staram się przed przyjazdem do danego kraju opanować choć kilka zwrotów w lokalnym języku. Włoski nie jest tak bardzo egzotycznym językiem, jak choćby albański i chyba każdy słyszał przynajmniej „Buonasera”, „Grazie” czy „Buongiorno”. Ja chciałem bardziej zabłysnąć i na tydzień przed wyjazdem zacząłem intensywną naukę. Powiecie, że tydzień to mało? Cóż, dużo czasu to to nie jest, ale wystarczy, żeby zrobić wrażenie i kilka razy udało mi się wywołać uśmiech, jak z należnym akcentem i właściwym Włochom gestem ręki w miarę płynnie rzuciłem po włosku wyćwiczoną kwestę: „Przykro mi, ale nie mówię po włosku. Zacząłem się uczyć dopiero tydzień temu. Mówi Pan po angielsku?” Koniecznie zaczynając wypowiedź od wszechobecnego „Allora” - słowa niezwykłego, bo mającego jednocześnie wiele znaczeń i tak naprawdę nieznaczącego nic – typowy wypełniacz, coś jak nasze „a więc”, „cóż”, itp. Nie wiem czy faktycznie przydał mi się ten włoski do komunikacji, ale wiem, że angielski niekoniecznie. Na moje pytanie „Lei parla inglese?” - „Czy mówi pan/pani po angielsku?”, w większości nieco zmieszani odpowiadali „Cosi, cosi”, czyli „Tak sobie”, a w rzeczywistości mieli ogromny problem, żeby zbudować najprostsze zdanie. W Polsce z kolei, i o tym już kiedyś pisałem, jest dokładnie na odwrót. Wiele osób, które naprawdę świetnie sobie radzi z angielskim, na takie pytanie zadane przez napotkanego obcokrajowca, w najlepszym wypadku kryguje się i nieśmiało odpowie „A little.” A uwierzcie mi, że szczególnie na tle południowców, mamy bardzo wysoki poziom znajomości języka angielskiego. Tylko z jakiegoś powodu brak nam pewności siebie. Z jednej strony to dobrze, że jesteśmy ambitni i pragniemy wypowiadać się bezbłędnie, ale nie może nas to blokować. Reasumując, nie bójmy się mówić. Nie bójmy się próbować i robić błędów. Nie robi błędów tylko ten co nic nie robi.

W sumie to byłaby fajna puenta na zakończenie tej części, ale przy okazji języka przypomniało mi się jeszcze o kawie, bo tutaj nieporozumienia językowe może nie będą mieć katastrofalnych skutków, ale mogą oznaczać, że dostaniemy nie to co zamówimy. Po pierwsze, zamawiając „un caffe” dostaniemy malutkie espresso (i błagam was, pamiętajcie, że jest to espresso, a nie eXpresso...). Zdecydowanie warto, bo kto jak kto, ale Włosi umieją parzyć kawę. Ja uwielbiam i mógłbym pić co godzinę, ale boję się, że moje serce by tego nie wytrzymało. Jeśli pragniemy napić się dużej kawy to musimy zamówić „caffe americano”, czyli w uproszczeniu espresso z dużą ilością wody. Jeśli lubicie kawy mleczne (z których ja się wyleczyłem kilka lat temu kiedy spróbowałem prawdziwej kawy), to musicie wiedzieć, że prosząc o „latte” dostaniecie... samo mleko. Więc nie zapomnijcie dodać „caffe latte”. Poza tym, tak lubiane przez Polaków cappuccino uważane jest wyłącznie za napój do śniadania. Ponoć zamawiając mleczną kawę po południu wykazujemy się ignorancją i popełniamy wielkie faux pas. I choć pewnie nie odmówią podania (choć słyszałem historie, że może to się zdarzyć), to niezbyt przyjemnie sobie o nas pomyślą. Z tego co udało mi się zauważyć, akceptowalne jest „caffe macchiato” czyli kawa z plamą spienionego mleka (z włoskiego „macchiato” oznacza właśnie „splamiony”). A jeśli myślicie, że czarna kawa nie przejdzie Wam przez gardło, dodajcie cukier i dajcie jej szansę. Dobre włoskie espresso czy americano jest pyszne!!!

No, to teraz idę na kawkę :)

W kolejnych częściach będzie o jedzeniu, zwiedzaniu i tankowaniu na sardyńskich stacjach.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Malmö 2023 - cz. 2

Malmö cz. 2 (nieco długa, ale ostatnia – z wieloma praktycznymi informacjami) W pierwszym poście skupiłem się na Kopenhadze, ale teraz prz...

Popularne