Kolejna rowerowa wyprawa za nami. Robi się z tego mała tradycja, żeby przynajmniej raz w roku zaliczyć 2-3 dniowy wypad rowerowy. Wprawdzie, nie licząc dzieciństwa, zacząłem jeździć za namową przyjaciela dopiero 3 lata temu, ale niecały rok później przejechaliśmy Szlak Orlich Gniazd z Częstochowy do Krakowa. W zeszłym roku, z jeszcze jednym kolegą pokonaliśmy Velo Dunajec.
W tym roku, tą samą trzyosobową ekipą chcieliśmy przejechać
wzdłuż zachodniej granicy z Kostrzyna do Świnoujścia. Niestety PKP pokrzyżowało
nam plany (wiem, na pewno nie jesteśmy jedynymi, którym ta zacna instytucja utrudniła
lub uniemożliwiła podróż), gdyż nawet z wyprzedzeniem nie udało mi się upolować
biletów na przewóz rowerów. Nie chcąc ryzykować niewpuszczenia do pociągu,
postanowiliśmy poszukać innej trasy, gdzie możemy dojechać autem i zrobić
pętlę.
Wybór padł na Szlag Wokół Tatr, ze startem i metą w Nowym
Targu. Już na etapie planowania okazało się, że wyprawa będzie „sponsorowana”
przez liczbę 3. Było nas 3. Założyliśmy objechać Tatry w 3 dni. Trasa miała
wynieść prawie 3sta kilometrów (w trakcie nieco skrócona o 3dzieści km), a suma
podjazdów mogła wynieść nawet 3 tysiące metrów. Mógłbym dalej wymieniać trójki, bo np.
wyruszyliśmy z domów o 3 rano, ale wyjdzie, że mam jakieś zapędy
numerologiczne, wiec odpuszczę.
Teoretycznie mamy do wyboru kilka oficjalnych tras tego
szlaku. Najkrótsza około 200 km, najdłuższa ponad 360 km, plus kilka
nieoficjalnych dróg. Wbrew pozorom, dość łatwo pobłądzić (nam się udało), ale o
tym za chwilę.
Nowy Targ, piątek rano, godz. 8:27 – rowery zdjęte z auta i
obładowane sakwami niczym juczne konie (o tym parę słów za chwilę), gotowe rwą
się do jazdy, więc ruszamy. Najpierw lecimy świetnie oznaczoną i wyasfaltowaną ścieżką
rowerową, która prowadzi po wale, gdzie niegdyś leżały tory kolejki
wąskotorowej. Na trasie możemy też spotkać stare stacje kolejowe – niektóre w
ruinie, inne starannie odrestaurowane i przekształcone w kawiarnie lub bary. Niebo
nieco zachmurzone, troszkę straszy możliwymi opadami i póki co nie widzimy
szczytów Tatr.
Dość szybko i prawie niepostrzeżenie przekraczamy granicę ze
Słowacją. Niby droga prosta, ale mając kilka alternatyw, cały czas się łamiemy,
którą trasę wybrać. Ostatecznie, pewnie przez rozkojarzenie (czytaj: wygłupy
trójki facetów w średnim wieku, którzy wyrwali się z domu bez opieki),
wylądowaliśmy za końcu jakiejś wioski, gdzie nagle droga się urywa. Jest
wprawdzie stroma leśna ścieżka, bardziej przypominająca koryto górskiego strumyku
– generalnie jak się za chwilę okaże jest nieprzejezdna przez śliskie błoto,
kamienie i leżące w poprzek drzewa. Ale przecież nie będziemy się wracać…
Szczególnie, że jeden z nas (nie wytykam palcem) uparcie twierdził, że to tylko
krótki stromy kawałeczek, którym musimy podejść, później będzie w dół. Po
kilkuset metrach okazało się, że jednak to trochę dłuższy kawałek, ale tu już
naprawdę nie było odwrotu. Próba zjazdu czy nawet sprowadzenia rowerów w takim
terenie groziła co najmniej połamanymi kończynami i zniszczeniem sprzętu.
Ostatecznie przez godzinę walczyliśmy dzielnie z 3-kilometrową wspinaczką,
gdzie fragmentami musieliśmy wciągać rowery we dwie osoby. Na szczęście obyło
się bez kontuzji i będziemy mieli co wspominać.
Trud został wynagrodzony widokami ze szczytu i bezcennym
spojrzeniem dwójki lokalsów zbierających chrust, którzy na bank nie widzieli
jeszcze rowerzystów w tym miejscu. Jazda w dół na szutrze też do
najbezpieczniejszych nie należy. Zjeżdżam kilkaset metrów popełniając
kardynalny błąd amatora – nie wiedzieć czemu zamiast oboma hamulcami, hamuję
tylko tylnym, przez co zdzieram połowę okładziny klocków, a za nami zaledwie 50
km.
Generalnie cała trasa wokół Tatr to niekończące się pasmo
bardziej lub mniej stromych podjazdów i, co wydaje się oczywiste, następujących
po nich zjazdów. O ile grawitacja mocno utrudnia wszelkie podjazdy zwłaszcza z
bagażem, to przy zjazdach ta dodatkowa waga rozpędza rower do zawrotnych
prędkości (były momenty, że pędziliśmy prawie 70 km/h).
Pierwszy nocleg w hotelu nad Liptovskim jeziorem. Za nami
ok. 90 km i blisko 1000 metrów w górę.
Sobota. Zakładamy, że lecimy trasą prowadzącą nieco dalej od
Tatr, ale przez to miała być bardziej widokowa. Nie rozczarowaliśmy się. Co
chwilę miało się ochotę krzyknąć: „Jak tu piknie, hej!”
W tle ośnieżone majestatyczne szczyty górujące nad soczyście
zielonymi i żółtymi polami robiły kolosalne wrażenie. W połączeniu z idealną
pogodą i prawie bezchmurnym niebem dostarczało wręcz surrealistycznych doznań.
Czasem miałem wrażenie jakbym oglądał podrasowane zdjęcie.
Mijamy kolejne wioski i miasteczka. Z lekką zazdrością
podziwiamy sielankę mieszkańców, którzy wydają się w pełni doceniać ciszę i
spokój, oraz piękne widoki tuż za miedzą. W oczy rzucają się liczne stare
drewniane chaty – część zaniedbana i rozpadająca się, a część odrestaurowana i
zachwycająca dawnym blaskiem. Choć niejednokrotnie tuż obok takich budynków
prosto ze skansenów stawiane są współczesne, a czasem wręcz abstrakcyjne i
awangardowe budynki – innymi słowy, zupełny brak spójności.
Na trasie spotykamy innych rowerowych podróżników, m.in.
polską parę, która robi podobną trasę co my, również w 3 dni. Różnica jest
taka, że oni mają jedną większą sakwę pod siodłem i małą pod ramą. A my, o czym
już wspomniałem, po 3 wielkie sakwy. Podczas rozmowy patrzą na nasze objuczone
rowery i mówią: „Co, wy wieziecie ze sobą namioty i śpiwory?” XD Oczywiście nic
takiego nie mieliśmy. Żartowaliśmy, że wieziemy mikrofalówkę i 3 żelazka… Dało
nam to jednak do myślenia, że może mamy za dużo rzeczy, ale z drugiej strony
cóż to by było za wyzwanie lecieć na pusto.
Tego dnia wzniesienia są nieco łagodniejsze, ale wiatr – na
szczęście ciepły – zdecydowanie nie pomagał. Mimo wszystko sprawnie pokonaliśmy
110 km i po uzupełnieniu spalonych kalorii pizzą i piwkiem udaliśmy się na
zasłużony wypoczynek w pensjonacie w Spisskiej Beli.
Już wiemy, że w ostatni dzień będziemy musieli pokonać jeden
z najbardziej stromych podjazdów na całej trasie. Na początku jest rześko, ale
słoneczko zaczyna grzać. Na stromiźnie uda i łydki palą żywym ogniem. Udaje się
na raz podjechać 100-200 metrów i trzeba zejść, podprowadzić rower, chwilkę dać
wytchnienia, żeby nie „popalić” mięśni. I
dalej od nowa. Około 3-kilometrowy podjazd o nachyleniu 12% pokonywaliśmy
blisko godzinę. Lecz na górze widoki zachwycają i nie jesteśmy w stanie gniewać
się na tą górę. Zresztą, teraz zaczyna się zabawa – lecimy w dół! Oczywiście jako odpowiedzialni użytkownicy dróg nie
możemy naszym „rumakom” pozwolić rozpędzić się poza kontrolę, lecz mimo
ściągania lejcy kolejne kilka kilometrów pokonujemy ze średnią prędkością 50
km/h.
Niedługo potem docieramy do polskiej granicy niedaleko
Niedzicy i wspomnianej na początku trasy Velo Dunajec. Jedziemy wzdłuż jeziora
Czorsztyńskiego. Jest niedzielne przedpołudnie, a pogoda wyjątkowo dopisuje,
więc na ścieżce rowerowej spotykamy całe rodziny korzystające z uroków
otoczenia, lecz niezbyt zwracające uwagę na innych użytkowników. Tutaj
króciutko wyleję swoje żale, bo mam alergię na bezmyślność ludzką i na święte
krowy, które jadą (lub spacerują) całą szerokością ścieżki rowerowej i zatrzymują
się centralnie na środku drogi bez żadnego ostrzeżenia czy przekręcenia pustą
głową, żeby sprawdzić czy nikt za nimi nie jedzie… OK, wyrzuciłem to z siebie –
już mi lepiej.
Docieramy do auta zaraz po godzinie 13 po przejechaniu tego
dnia ok. 70 kilometrów.
Wielkie dzięki dla najlepszych kompanów podróży i naszych
wyrozumiałych Żon. Szczególne podziękowania dla mojej kochanej Ewci, która
dzielnie wspiera mnie w moich wyzwaniach.
A teraz krótkie podsumowanie:
Pokonany dystans: ok. 270 km
Łączny czas samej jazdy: ok. 16 godzin
Suma podjazdów: ok. 2900 metrów
Wrażenia: bezcenne i niezapomniane
Wybrane miejscowości na trasie: Nowy Targ – Czarny Dunajec –
Trstena – Zabiedovo – Habovka – Zuberec – Liptovsky Mikulas – Strba – Poprad –
Kezmarok – Spisska Bela – Slovenska Ves – Spisska Stara Ves – Sromowce Wyżne –
Niedzica – Dębno – Nowy Targ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz