Witam w części drugiej.
W poprzednim poście wspomniałem najpopularniejsze atrakcję
do zobaczenia w Londynie. Lecz zwiedzanie kojarzy się również z muzeami, a
Londyn ma ich ponad 170, z czego bardzo wiele można odwiedzić za darmo! Wiem,
że cześć osób ma reakcję alergiczną na samo słowo muzeum, co pewnie wynika z
traumy z dzieciństwa, gdy zabierano na wycieczki szkolne do ponurego muzeum,
gdzie zmęczony życiem pan opowiadał smętne historie, a pani nauczycielka
pilnowała, żeby broń boże nikt niczego nie dotknął. Na szczęście te czasy
mijają, a obecne muzea są pełne interaktywnych wystaw i ciekawych opisów. Dużo
rzeczy możemy dotknąć i doświadczyć, co jest najlepszą formą nauki i poznawania.
Moja osobista lista bezpłatnych muzeów wartych odwiedzenia
to Natural History Museum, Science Museum, Victoria & Albert Museum. A
propos, kolega Łukasz przypomniał mi ostatnio suchara: Co jest na wskroś
brytyjskie, a nie ma w sobie nic brytyjskiego? (napięcie rośnie, w tle słychać
werble) To British Museum!!! Piękne miejsce wypełnione łupami - to znaczy
eksponatami - z całego świata. Nie buchnęli z Egiptu piramid chyba tylko
dlatego, że by im się nie zmieściły pod dachem muzeum. Oczywiście, to żarty.
Nie mam nic do nich. Kto wie co by się stało przynajmniej z częścią tym
zabytków, gdyby ich nie wywieźli w imię suwerena.
Ale to wszystko albo już wiecie albo wyczytacie w każdym
przewodniku. Ja chciałbym jednak podzielić się z Wami miejscami, do których
trafiłem po głębszym „research-u” lub całkiem przypadkowo. Na przykład targowiska
w różnych dzielnicach. Najsłynniejszy, choć jeden z wielu na terenie całego
miasta, to chyba Borough Market z tysiącletnią tradycją, przyciągający przede
wszystkim osoby szukające nowych wrażeń kulinarnych z całego świata. My tutaj
skosztowaliśmy po raz pierwszy owocu jackfruit (po polsku to chyba
„chlebowiec”). Teraz to mój ulubiony owoc i choć egzotyczny to mam nadzieję
przynajmniej od czasu do czasu móc go zjeść w Polsce.
Co do wrażeń kulinarnych, to złośliwi mogli by powiedzieć,
że Brytyjczycy nie mają nic do zaoferowania, no może poza „fish & chips”. Można
by tu również odnieść cytowany wcześniej suchar, że na wskroś brytyjskie jest
hinduskie curry. Niektórzy żartują, że w Londynie jest więcej hinduskich restauracji
niż w stolicy Indii. Raczej to nie jest prawda, co nie zmienia faktu, że kuchnia
orientu jest jedną z najbardziej popularnych na wyspach.
Lecz Anglicy mają również swoje dania poza wspomnianą
wcześniej smażoną rybą z frytkami. Przede wszystkim pożywne i obfite śniadanie,
tzw. „full English breakfast”, czyli jajka sadzone, bekon, fasolka w sosie
pomidorowym, smażone grzyby, kiełbaska i grzanki. Niektórym na samą myśl robi
się słabo albo poziom cholesterolu skacze im pod sufit, ale dla mnie to świetne
rozwiązanie szczególnie przed zwiedzaniem, bo wiem, że te milion kalorii da mi
energię i nie zgłodnieję przez najbliższe 3-4 godziny (tak, nawet przy takim
posiłku po 4 godzinach będę głodny).
Ale moim absolutnym numerem 1 jest Pie & Mash –
tradycyjne danie angielskie wywodzące się właśnie z Londynu, składające się z
placka (pie) nadziewanego mięsem głównie wołowym, porcji ziemniaków puree
(mash) oblanych sosem (gravy). Polecam miejscówkę Mother Mash niedaleko China
Town. To było jedno z najlepszych dań jakie jadłem od dłuższego czasu. Petarda.
Na samo wspomnienie muszę wycierać usta, żeby nie zalać paneli, a stęskniony
żołądek smutno poburkuje.
Na początku wspomniałem, że Londyn – delikatnie rzecz
ujmując – do tanich nie należy. Znalazłem jednak swój patent na tą drożyznę.
Psychologowie zdaje się nazywają to wyparciem lub negacją. Wmawiałem sobie, że
ceny które widzę są w złotówkach i wypierałem fakt, że funty, które miałem na
koncie i którymi płaciłem, wcześniej kupiłem po kursie 5,30 zł. To działa!
Wiecie jak o wiele lepiej się czułem płacąc za piwo w pubie prawie 6 fun… tfu,
złotych, zamiast 30 złotych? Ale nieco bardziej poważnie, to pamiętajcie, że
nie możemy stale przeliczać. Inaczej nic byśmy nie zobaczyli ani nie zjedli.
Nie wspomniałem o parkach, które dzięki typowo angielskiej
pogodzie są wiecznie zielone. I jest ich całkiem sporo. Ciekawostką jest – i na
pewno się tego nie spodziewacie – że wg. definicji ONZ, ze względu na
zagęszczenie i wielkość drzew i terenów zielonych, Londyn jest technicznie
rzecz ujmując lasem. Także jak chcecie pooddychać świeżym powietrzem, to nie
jakieś Bieszczady, ale Londyn Was zaprasza.
Polecam też odwiedzić Greenwich, zwłaszcza jak traficie okno
pogodowe (o co wbrew pozorom nie jest tak trudno – albo ja mam takie
szczęście). To wzgórze ze słynnym obserwatorium astronomicznym, przez które
przebiega południk zerowy. Ale ze względu na położenie na wzgórzu, jest to
również ciekawy punkt widokowy i miejsce na spacer lub odpoczynek.
Na koniec wrócę jeszcze do innych dzielnic poza ścisłym
centrum miasta. Jak pisałem na wstępie, każda ma nieco inny charakter. Little
Venice, jak można się domyślić z nazwy, jest usłana kanałami, mostkami i
uroczymi kamienicami. Przy brzegu są zacumowane rozmaite łodzie, z których
wiele to łodzie mieszkalne, coraz bardziej popularne, bo stanowiące alternatywę
przy horrendalnie wysokich kosztach najmu czy zakupu mieszkania, jednocześnie oferując
wspaniałe widoki i unikalną atmosferę życia na wodzie.
I na sam deser zostawiłem największe dla mnie zaskoczenie,
jakim była dzielnica Camden Town. Czytałem o niej wcześniej, że piękna i że
warto, ale zobaczenie na żywo przerosło moje oczekiwania. Kolorowe budynki i
wyjątkowe dekoracje to tylko preludium do tego czego można doświadczyć w tej
artystycznej, przesiąkniętej muzyką i popkulturowym vibem dzielnicą.
Za bardzo odlatuję z tymi opisami, więc czas postawić
kropkę. Choć nie wyczerpałem tematu, to mam nadzieję, że być może kogoś zainspirowałem
do podróży. Podczas planowania szczerze polecam facebookową grupę: https://www.facebook.com/groups/zwiedzamylondyn.
Administratorka prowadzi świetnego bloga i udziela wielu bardzo praktycznych
porad. Koniecznie tam zajrzyjcie.
To nie była moja pierwsza wizyta w Londynie i na pewno nie będzie
ostatnią. Miasto ma tyle do odkrycia, że nawet osobom stale tam zamieszkującym
zajmuje całe lata poznanie wszystkich jego barw i odcieni. Teraz świetnie też
rozumiem cytat Samuela Johnsona (nie tego aktora z Pulp Fiction – to był Samuel
L. Jackson, tylko XVIII-wiecznego brytyjskiego pisarza): „When a man is tired
of London, he is tired of life.” Nie bardzo mogę sobie wyobrazić, żeby Londyn
mógł mi się znudzić. I chociaż jest jeszcze tyle innych miejsc do odkrycia to na
pewno jeszcze tutaj wrócę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz