Gratuluję i dziękuję wytrwałym, którzy przeczytali poprzednie
posty.
Dziękuję również za miłe komentarze i utwierdzenie mnie, że
faktycznie znajdujecie na moim blogu interesujące rzeczy, które mogą przydać
się w podróży – jest to bardzo budujące.
Ale teraz już bez zbędnej zwłoki przechodzę do
przedstawienia naszej subiektywnej listy atrakcji Cypru.
Na pierwszy strzał leci Aya Napa, a dokładniej mówiąc tzw.
Sea Caves w pobliżu miejscowości Aya Napa na wschodnim krańcu wyspy. Jest to wręcz
ikoniczne miejsce, choć chyba lepsze określenie to „instagramowa” miejscówka.
Googlując „Cypr” jest duża szansa, że właśnie zdjęcia z tego miejsca ukażą się
jako jedne z pierwszych. Oprócz pionowych białych klifów mamy tu „okno” skalne,
do którego jest dość łatwe dojście, a w tle przepiękne krystalicznie czyste morze.
W sezonie ponoć trzeba czekać w kolejce kilkadziesiąt minut, że ustrzelić sobie
fotkę. Kiedy my tutaj byliśmy (przypominam – końcówka stycznia i w dodatku
przed południem), praktycznie byliśmy sami. Miejsce słynie również z tego, że
są śmiałkowie skaczący do wody z kilkunastometrowego urwiska. Dla mnie wystarczającą
adrenaliną było wskoczenie do tej lodowatej wody (zaledwie 17-18 stopni), ale
nie mogłem sobie odpuścić. Wiem, dla niektórych to jest dobra temperatura wody.
Ja czuję się komfortowo dopiero jak woda ma co najmniej 28 stopni. I to że „morsuję”
wcale nie oznacza, że lubię zimną wodę. Ja po prostu lubię to uczuje jak już
wyjdę z mroźnej kąpieli i po rozgrzaniu wraca czucie w kończynach, krew zaczyna
szybciej płynąć, a endorfiny uderzają do głowy.
Dalej na wschód jest już tylko Cape Greco. Sam cypelek moim
zdaniem można sobie podarować, szczególnie, że na sporym jego obszarze jest
baza wojskowa i z oczywistych względów wstępu tam nie ma. Ewentualnie w pobliżu
możemy odwiedzić kilka jaskiń lub kamiennych formacji m.in. w kształcie mostów.
Jeśli macie ochotę na dłuższy spacer, to w okolicy jest polecany park
krajobrazowy (National Cape Greco Forest Park).
Zapewne niewiele osób wie, że na Cyprze możemy zobaczyć
flamingi i to właśnie zimą. Między listopadem a marcem, tysiące tych różowych
długonogich ptaków zamieszkuje cypryjskie słone jeziora, które dostarczają im obfitości
ich ulubionego pokarmu – krewetek solankowych (to zresztą tej diecie złożonej
głównie ze skorupiaków owe ptaszki zawdzięczają ubarwienie swoich piór - bez
tego byłyby białe). W lecie te jeziora wysychają, więc flamingi przenoszą się
na inne żerowiska. Jednym z najsłynniejszych takich akwenów jest słone jezioro
w Larnace. Niestety nie mieliśmy tu za dużo szczęścia. Wprawdzie widzieliśmy niemałe
stadko, ale ze względu na rozmiar jeziora, były w takiej odległości, że równie
dobrze mogłoby to być stado orłosępów brodatych czy muflonów śródziemnomorskich
(tak, są takie zwierzaki i nawet występują na Cyprze). Nie zauważyłbym większej
różnicy.
Tu się nie udało, ale tak łatwo się nie poddaję, zwłaszcza,
że moja PP (Piękniejsza Połówka) bardzo chciała na żywo zobaczyć flamingi.
Argumenty, że przecież w zoo je widzieliśmy, nie satysfakcjonowały Ewy, więc
przy okazji eksploracji okolic miasta Limassol postanowiłem objechać dookoła słone
jezioro Akrotiri, licząc że tutaj je znajdziemy. I co z tego, że nagle
skończyła się droga i były jakieś napisy (chyba także po angielsku) – kto by to
czytał. Cypryjska Google Maps pokazuje, że mogę dalej jechać (wspominałem już o
jej złośliwości – wtedy jeszcze jej zaufałem) i mimo że wyglądało to jak
wyschnięte suche jezioro i nie przypominało zbytnio drogi, wbrew protestom
mojej Żony podążałem za wskazówkami nawigacji jednocześnie próbując jechać po nielicznych
śladach opon innych pojazdów – być może innych turystów bezgranicznie ufających
nawigacji lub – co jest bardziej prawdopodobne – samochodów terenowych, które
zdecydowanie bardziej były przygotowane na takie przygody. Na szczęście, po
kilkunastu minutach przeprawy, gdy zaczynałem wątpić w sukces akcji, a Ewa już
pisała wniosek rozwodowy, dotarliśmy do bardziej cywilizowanej drogi, i jakby
na osłodę, w odległości zaledwie kilkunastu metrów naszym oczom ukazało się małe
stadko słodkich różowiutkich flamingów. Yes, I did it! Bez dobrego aparatu nie
było szans zrobić ładnego zdjęcia, ale mogliśmy się podelektować tym widokiem.
Przy okazji, flamingi, zwane też czerwonakami, jako jedne z
nielicznych zwierząt łączą się w pary na całe życie – normalnie tak jak ja i Ewcia,
pewnie dlatego tak nas do nich ciągnęło. Aha, i jeszcze ostrzeżenie: nie próbujcie
tego w domu! Ani na Cyprze. Objeżdżanie tego jeziora nie jest dobrym pomysłem. Trzymajcie
się utwardzonych dróg. W ten sposób też możecie wypatrzeć czerwonaki.
Kolejnym punktem na mapie głównych atrakcji wyspy jest Skała
Afrodyty. Legenda głosi, że to właśnie w tym miejscu narodziła się z morskiej
piany bogini piękna i miłości. Ja tam wiem swoje, ta bogini urodziła się we
Wrocławiu i jest moją Żoną :D (czy już mi Kochanie wybaczysz przejazd po słonym
jeziorze?)
Wracając do skały, miejsce jest ciekawe i warte odwiedzenia.
Żądni adrenaliny mogą wspiąć się na skałę lub próbować ją opłynąć – ponoć taki
wyczyn zapewnia dożywotnie szczęście. Szczególnie przed zachodem słońca mieni
się pięknymi kolorami i w połączeniu z lazurowym morzem dostarcza niebywałych
doznań estetycznych.
Zachód słońca możemy również podziwiać na półwyspie Akamas przy
wraku statku Edro III, który rozbił się o skały w okolicy Coral Bay w grudniu
2011 roku i pozostał tu dokonać żywota, a jednocześnie stanowić swoistą
atrakcję turystyczną. W tym miejscu serdecznie pozdrawiam urocze małżeństwo z
Gdańska, które bez naszej wiedzy zrobiło nam kilka zdjęć na tle zachodzącego słońca,
bo jak stwierdzili: „Tak pięknie się wkomponowaliście”. Oczywiście przesłali
nam kilka zdjęć. Bardzo to było miłe.
Jeśli morze będzie dla was za ciepłe, można wybrać się na
kąpiele do Łaźni Adonisa, gdzie według legendy ów bóg miał spotykać się z
ukochaną Afrodytą. Dojazd sam w sobie już jest wyzwaniem (pisałem w poprzednim
poście), ale pływanie zimą w górskim potoku pod wodospadem, nawet na ciepłym
Cyprze to już inny level. Wszedłem, bo jak – ja nie wejdę? Wprawdzie szczerze
mówiąc to bardziej wpadłem niż wszedłem, bo kamienie były dość śliskie, ale
czego się nie zrobi, żeby rozbawić ukochaną osobę. Poza tym, zrobiłem to z nadzieją,
że taka kąpiel zapewni mi wygląd boskiego Adonisa. Cóż, jeszcze nie działa.
Może potrzeba trochę więcej czasu…
O Pafos wspomniałem wcześniej w kontekście lekkiego
rozczarowania ze względu na moim zdaniem mało atrakcyjne wieczorne zwiedzanie.
Ale absolutnie nie oznacza to, że nie ma tutaj nic do zobaczenia. Polecam
zarówno Grobowce Królewskie jak i cały Park Archeologiczny Nea Paphos. W
pierwszej lokalizacji możemy zobaczyć około 100 grobowców wykutych w litej skale.
Pochodzą z okresu pomiędzy IV w p.n.e a II w n.e. Wbrew nazwie nie były
przewidziane dla królów, lecz dla wysokich rangą oficjeli, arystokratów i innych
dostojników. Królewskość ma się odnosić do ogromu i rozmachu z jakim były zbudowane.
Cena za wejście bardzo przystępna: 2,50 euro od osoby.
Park Archeologiczny to rozległy teren, gdzie możemy podziwiać
wykopaliska z okresów od starożytności do średniowiecza, w tym Dom Dionizosa z pięknie
zachowanymi, kolorowymi i misternie ułożonymi mozaikami.
Powoli zbliżając się do końca, wspomnę jeszcze o wąwozie
Avakas (Avakas Gorge). O tej porze roku płynie strumień lub po większych
opadach rwąca rzeka i nie przejdziemy go całego suchą stopą, ale nawet jeśli
mamy wejść zaledwie na kilometr to uważam, że warto. Oprócz pięknych struktur i
nawisów skalnych jest to w pewnym sensie ogród botaniczny. Przy wybranych
drzewach i innych roślinkach znajdują się tabliczki z nazwami. Wyobrażam sobie,
że w lecie ten wąwóz może dawać schronienie przed palącym słońcem. Dojazd prowadzi
drogami szutrowymi i do najłatwiejszych nie należy.
I na koniec parę słów o doświadczeniach kulinarnych. Ci z
was, którzy śledzą mojego bloga wiedzą, że próbowanie lokalnych potraw stanowi
ważny element każdej naszej podróży. Na Cyprze dominuje kuchnia typowo
śródziemnomorska, z oczywistych przyczyn przeważają wpływy greckie i tureckie.
Mamy więc moje ulubione souvlaki, owoce morza czy rozmaite sery, w tym ser
halloumi podawany w różnych wydaniach. Miałem też okazję jeść przepyszne kotlety
jagnięce z kością. Ostatni raz takie dobre jadłem kilka lat temu w prawdziwej
tawernie na małej greckiej wysepce.
Polecam też spróbować cypryjskiej kawy, która de facto jest
kawą turecką, a w Grecji zwaną grecką. Jest to „fusiasty” napar parzony w
specjalnym imbryczku. Jeśli lubicie słodką, to informujemy przy zamówieniu, bo
jest gotowana od razu z cukrem.
I to by było na tyle. Jak możecie zorientować się po
zdjęciach, byliśmy na tej wycieczce sami – bez dzieci czy znajomych. To nasza
mała tradycja. Co najmniej raz, a najlepiej dwa razy do roku wyskakujemy z
Ewcią na parę dni zacieśniać więzy małżeńskie. Po prostu dbamy o dobro naszych
latorośli, bo szczęśliwe dzieci to przede wszystkim szczęśliwi i kochający się rodzice
(przynajmniej tak sobie tłumaczę to, że zostawiamy dzieciaki w domu…).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz