sobota, 16 sierpnia 2025

Islandia - lipiec 2025

Opuściliśmy Islandię, ale Islandia i jej widoki szybko nas nie opuszczą.

Spokojnie, nie będę tu przesadnie słodzić. Nie będzie tu samych „ochów” i „achów”. Padnie kilka gorzkich słów, bo przede wszystkim zależy mi na przekazaniu rzetelnego i szczerego obrazu Islandii, choć naturalnie będzie to subiektywny opis naszej podróży po tej krainie lodu i ognia.

UWAGA! Post wydaje na Facebooku był podzielony na 3 części - tutaj wrzucam w całości 😊

Najpierw kilka mniej lub bardziej oczywistych faktów o Islandii. To europejskie państwo o powierzchni 3 razy mniejszej od Polski zamieszkuje niecałe 400 tyś ludzi. Znaczna część (blisko połowa) mieszka w stolicy kraju – Reykjaviku. Polacy stanowią najliczniejszą mniejszość narodową (ok. 23 tysiące), dzięki czemu zadziwiająco często możemy usłyszeć ojczysty język na ulicy czy w sklepie. Nawet samoobsługowe kasy czy dystrybutory na stacjach paliw mają opcję języka polskiego. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że w danym lokalu, sklepie czy basenie pracuje jakiś rodak.

Kraj ten nie jest członkiem UE, ale jest w strefie schengen, czyli możemy podróżować z dowodem osobistym i co najważniejsze, rozmowy telefoniczne i internet działają jak w Unii, czyli nie zrujnują nam budżetu (czego nie można powiedzieć o innych wydatkach, ale o tym później…).

Islandia jest jednym z najbardziej aktywnych sejsmicznie regionów na świecie i posiada ok. 30 aktywnych wulkanów (ogółem jest ich ok. 130 na wyspie). Jeden z nich, położony zaledwie kilkanaście kilometrów od lotniska w Keflaviku i ok. 30 km od stolicy kraju, obudził się ponownie kilka dni przed naszym przyjazdem. Na szczęście nie zakłócił lotów, a wręcz przysporzył atrakcyjności naszej wycieczce, no i oczywiście wskoczył na listę obowiązkowych miejsc do odwiedzenia. Żeby podejść stosunkowo blisko trzeba pokonać pieszo ponad 5 km. Pogoda nie była idealna, a trasa bardzo błotnista, co dodatkowo utrudniało wędrówkę. Ostatecznie podeszliśmy na odległość ok. 1 km od wulkanu i mogliśmy na żywo podziwiać tryskającą z krateru lawę. Ewa ma z jakiegoś powodu lekką awersję do wulkanów. Choć odwiedziliśmy już kilka, w tym na Santorini – gdzie zwiedzanie wulkanu określiła jako, cytat: „Głupia wycieczka” i El Teide na Teneryfie, to nadal nie bardzo rozumie moją fascynację nimi. Nie mniej, zobaczyć coś takiego na własne oczy to dla mnie mega przeżycie. Ciekawym doświadczeniem był również przejazd drogą tuż obok stygnącej i wciąż parującej lawy oraz przez sąsiadującą z wulkanem miejscowość Grindavik, które zostało ewakuowane w związku z erupcją i wyglądało niczym „ghost town”.

Kolejnym interesującym i jednocześnie odstraszającym wielu faktem jest to, że Islandia jest jednym z najdroższych krajów na świecie (w Europie zajmuje drugie miejsce za Szwajcarią, tuż przed Norwegią – swoją drogą kilka razy mogę odwoływać się do tego kraju i porównywać naszą wycieczkę po Islandii z tą z zeszłego roku po Norwegii). No i faktycznie tanio nie jest, ale ponoć da się żyć z jedną nerką… A jeśli nie jesteście gotowi pozbywać się swoich organów, to postaram się przekazać kilka wskazówek jak wydać nieco mniej.

Głównymi kosztami, poza biletem lotniczym, będą noclegi (średnia cena to 600-1000 zł za noc – ewentualnie od ok. 400 zł za noc w hostelu ze wspólną łazienką) oraz wynajem auta. Ponoć jest jakaś komunikacja międzymiastowa, ale nikt nie poleca tej formy, jeśli chcemy pozwiedzać. Wynajem samochodu oczywiście też tanie nie jest, więc wynajęcie campervana, który będzie tylko trochę droższe od wynajmu samochodu osobowego, z racji że odchodzi nam koszt noclegów, wydaje się najlepszym rozwiązaniem.

My właśnie zdecydowaliśmy się na taką opcję. I tu chciałbym kilka słów o tym. Mamy do wyboru sporo opcji – zależnie od naszego budżetu i akceptowalnego komfortu. Dla największych twardzieli dostępna jest opcja małego suv-u typu Dacia Duster z rozkładanym namiotem na dachu, lub wręcz osobówka + namiot. Biorąc pod uwagę dość niską temperaturę, częste deszcze i silne wiatry, nie mogę sobie wyobrazić nocy w namiocie, nawet na dachu auta. Kolejną opcją, nieco droższą, są tzw. mini-kamperwany na bazie małych aut dostawczych, np. VW Caddy, poprzez nieco większe, jak Fiat Scudo, aż do pełnoprawnych kamperów za miliony monet. Bałem się najmniejszej opcji, więc mimo, że byliśmy we dwójkę wziąłem 3-osobowe, gdzie całkiem komfortowo można w środku rozłożyć stolik, przygotować prosty posiłek i posiedzieć, a nie tylko leżeć. Warto też rozważyć opcję z ogrzewaniem postojowym (nie wszystkie auta są w nie wyposażone). Temperatura nawet latem rzadko przekracza 15 stopni w ciągu dnia. Nocą spada do ok. 9, więc tzw. webasto zdecydowanie podnosi komfort.


Na Islandii macie jeszcze do wyboru auta i kamperwany z napędem na obie osie. Są droższe od swoich przednionapędowych odpowiedników, ale jeśli planujecie wjechać w głąb kraju, a nie tylko wzdłuż wybrzeża i zwiedzać tzw. Interior, to musicie mieć porządny napęd na wszystkie koła. Spotkacie drogi oznaczone literą F, gdzie można wjechać tylko pojazdami 4x4. Ale warto mieć również doświadczenie, bo z tego co czytałem, wiele tras jest bardzo wymagających, włącznie z przeprawami przez rzeki. My, mając jednak dość mało czasu (5 dni) wiedzieliśmy, że z off-road’u i tak nie skorzystamy.

Przeglądając ceny wynajmu musimy jeszcze doliczyć ubezpieczenie. Nie warto tu oszczędzać i lepiej zapłacić kilka stówek więcej, ale mieć spokojną głowę, bo nie trudno o odpryski lakieru, przebitą oponę czy zbitą szybę przez kamyki wylatujące spod kół poprzedzających pojazdów (nawet jak nie wybieracie się na off-road, nie unikniecie szutrowych dróg). A takie naprawy z własnej kieszeni naprawdę mocno zabolą.

OK, transport mamy ogarnięty, noclegi niby też, bo przecież będziemy spać w aucie, ale niestety nie jest to takie proste. We wspomnianej Norwegii prawo stanowi, że możemy nocować praktycznie wszędzie (oczywiście szanując środowisko i zachowując odpowiedni dystans od zabudowań) – i bardzo mi się to podobało. Na Islandii legalnie nie można nocować nawet na parkingach czy przydrożnych miejscach na odpoczynek, tzw. „rest areas”. Wszędzie znaki z zakazami. Zostają więc płatne kempingi, których wcale nie ma za dużo. Zatem może się zdarzyć, że musimy pociskać kilkadziesiąt kilometrów, żeby gdzieś się zadokować na noc. Co więcej, czasami jakość i standard pozostawia wiele do życzenia. Raz nie mając już wyboru zjechaliśmy na kemping przy wodospadzie Skogafoss. Ponieważ dotarliśmy tam po godzinach pracy recepcji, nie mogliśmy nawet skorzystać z prysznica – działał na monety: 400 ISK (islandzkich koron, czyli ok. 12 zł/5 minut), których nie mieliśmy.


Przy okazji, to była jedyna sytuacja, w której potrzebowaliśmy gotówki. Poza tym, wszędzie za wszystko można płacić kartą. Ja od kilku lat podczas wyjazdów korzystam z Revolut’a – jest to szczególnie opłacalne poza strefą euro, ponieważ odchodzą nam koszty przewalutowania na lokalną walutę.

Skoro już padła kwota za prysznic, to kilka przykładów innych kosztów. Dla uproszczenia będę już podawał ceny w przeliczeniu na złotówki. I tak, kemping – nawet taki, gdzie musimy dopłacić za prysznic – kosztuje ok. 120 zł za 2 osoby. Litr paliwa: ok. 9-10 zł, kawa: na stacji 15 zł, w kawiarni: 27 zł. Chleb (na szczęście nie jemy go za dużo): 10-15 zł za pół bochenka, skyr (duże opakowanie): 18 zł (wody nie trzeba kupować – bezpłatna kranówka jest pyszna, zdrowa i dostępna). Wrzucam zdjęcie produktów, które kupiliśmy podczas pierwszych zakupów w jednym z tańszych islandzkich supermarketów Bonus. Zapłaciliśmy za nie ok. 330 zł.

Wstęp na atrakcje typu wodospady jest zasadniczo bezpłatny, ale płatne są parkingi przy nich i prawie zawsze jest to 30 zł – niezależnie czy wjedziemy na 10 minut czy na 10 godzin. Kamery sczytują numery na wjeździe i wyjeździe z parkingów. Do płacenia za nie korzystałem z dedykowanej aplikacji Parka. Choć nie doczytałem do końca jak działa i myślałem, że jak podpiąłem kartę i wprowadziłem numery rejestracyjne auta, to już system automatycznie pobierze opłatę. Okazuje się jednak, że mimo wszystko powinienem w aplikacji zameldować się na danym parkingu. Mimo, że o moim błędzie zorientowałem się dość szybko, i meilowo próbowałem wyjaśnij sprawę i opłacić zaległy parking, to nic nie dało i w wypożyczalni przy zdaniu auta czekał na mnie mandat, gdzie zamiast 30 zł musiałem zapłacić prawie 150. Strach pomyśleć co by było gdybym się nie zorientował w porę i uzbierał mandaty z pozostałych parkingów.

Inne atrakcje jak rejsy, przejażdżki czy wstępy do muzeów to już zupełnie inna liga – tutaj kwoty mogą przyprawić o zawrót głowy. Np. jeden z tańszych 3-godzinnych rejsów na obserwację wielorybów, który udało mi się znaleźć kosztował ok. 450 zł za osobę… Ale dość o przyziemnych rzeczach, przecież pieniądze ponoć szczęścia nie dają 😊  Widoki i spędzony z ukochaną osobą czas - już tak.


Nie każdy wie, że latem na Islandii mamy noc polarną, czyli w praktyce w ogóle nie robi się ciemno. Pod koniec lipca ok. godziny 1 zmierzcha, ale nadaj jest dość widno, a od 3-4 już jest z powrotem pełne słońce (zakładając oczywiście, że nie ma chmur). Daje to dodatkowe możliwości, bo nie ogranicza nas światło dzienne i możemy zwiedzać nawet w środku nocy! I tak kilka razy zrobiliśmy. Kładliśmy się po 1, a wstawaliśmy już o 4. Jeśli w środku dnia padało, stawaliśmy na parkingu i spaliśmy z 2 godzinki, po czym ruszaliśmy na dalsze eksploracje. Jest to wyczerpujące, ale tym razem nawet Ewci - która bardziej ode mnie lubi spać – nie przeszkadzał tak intensywny plan. Może to czyste powietrze, a może inny klimat, ale czuliśmy się bardzo rześko i nie brakowało nam tak bardzo snu (OK, odespaliśmy po powrocie).

Podróże to dla również okazja do poznawania lokalnej kuchni i odkrywania nowych smaków. Z powodu kosmicznych cen nie stołowaliśmy się codziennie w restauracjach, ale kilka razy „zaszaleliśmy”, m.in. na naszą rocznicę. Kuchnia islandzka stoi przede wszystkim owocami morza i jagnięciną. Z ciekawszych rzeczy, które próbowaliśmy szaszłyki z jagnięciny i zupa jagnięca, którą przyrządza się z baraniej głowy – nie urzekła mnie, mimo że jagnięcinę bardzo lubię, również w formie hot-doga, bo ten fast-food też tu jest bardzo popularny, smaczny i już cenowo – nomen omen – do przełknięcia. W Reykjaviku polecamy Islenski Barinn, czyli islandzki bar, gdzie możemy pokosztować tradycyjnych rarytasów, takich jak marynowana płetwa wieloryba, lokalne sery, czy prawdziwy wędzony łosoś (smakuje zupełnie inaczej niż te, które jedliśmy w Polsce). Lecz dla mnie nr 1 to hot-dog z homarem. Mięsko tak delikatne, że rozpływało się w ustach. Na samo wspomnienie cieknie mi ślinka.


Islandczycy, jak zresztą wszyscy Skandynawowie, lubują się w lukrecji. Sam nie przepadam, delikatnie mówiąc, ale trafiliśmy przypadkowo na Þristur – małe batoniki czekoladowe z lukrecją i nugatem, które naprawdę były smaczne.

Ponieważ tradycyjne się rozpisałem, to teraz już w telegraficznym skrócie lista głównych miejsc i atrakcji, które udało nam się odwiedzić w te 5 dni.

  • Grindavík - wspomniane już opustoszałe miasteczko + trekking na aktywny wulkan Geldingadalir;

  • Kerið – jezioro wulkaniczne wewnątrz pięknego krateru o krwistoczerwonych zboczach;

  • Diamond Beach i laguna lodowcowa Jökulsárlón – to był najdalej na wschód wysunięty punkt naszej podróży. Miejsce doprawdy magiczne. Wielkie bryły lodu odpadające z lodowca wpływają do oceanu, gdzie są rozbijane przez bezlitosne wale na małe fragmenty i wyrzucane na czarną jak smoła plażę. Wyglądają jak brylanty rozrzucone na czarnym suknie. Chcieliśmy tutaj trafić przy dobrej pogodzie, więc kiedy prognoza pokazała, że będzie słoneczko następnego dnia między 6 a 8 rano, z rozkoszą wstaliśmy o 4 i pognaliśmy (oczywiście zgodnie z przepisami) ponad 150 km, żeby być na czas. I nie dość, że mieliśmy piękną pogodę to byliśmy praktycznie sami, poza jednym panem fotografem, z którym mam zresztą ciekawą anegdotkę: A więc na plaży strzelam Ewie w pięknej sukni sesję fotograficzną, naturalnie wczuwając się w rolę, gdy podchodzi do nas wspomniany pan, na oko 65+, z aparatem i teleobiektywem większym od mojego… ego i pyta nieśmiało: „O co chodzi? Masz tu profesjonalną modelkę i robisz zdjęcia telefonem? Dlaczego?” Gdy wyjaśniliśmy sytuację, pan zapytał czy może Ewie zrobić kilka zdjęć. Obiecał wysłać na maila, ale jak dotąd nic nie dostaliśmy… Jak zobaczycie Ewę na okładce Vogue czy Elle, dajcie znać, bo jako jej menadżer muszę dbać o nasze interesy.    

  • Svínafellsjökull – lodowiec, którego wielki jęzor mamy praktycznie na wyciągnięcie rki. Trafiliśmy na pochmurny, ale bezwietrzny moment, dzięki czemu mogliśmy usłyszeć proces tzw. cielenia się lodowca. Kolejny przykład, obok wulkanu i wodospadów, gdy doświadczamy niezwykłej potęgi natury.

  • Gígjagjá (Yoda Cave) – czyli Jaskinia Yody – zawdzięcza przydomek swojemu kształtowi przypominającemu słynnego bohatera Gwiezdnych Wojen, szczególnie dobrze widoczna z wewnątrz.

  • Reynisfjara Beach z granitowymi kolumnami, niczym majestatyczne organy – plaża piękna lecz zdradziecka. Owiana złą sławą, ze względu na tzw. sneaker waves, czyli fale pojawiające się znienacka. Jesteśmy przyzwyczajeni, że fale wpływają na plaże mniej więcej na podobną głębokość. Tutaj jednak niespodziewanie może pojawić się fala, która wpłynie 50 metrów dalej niż pozostałe. Mimo ostrzeżeń wiele osób ignoruje ryzyko lub wręcz z premedytacją sprawdza czy uda im się zdążyć przez wodą. Niestety nie wszystkim się udaje. Kilka dni po naszym powrocie czytamy o kolejnych 2 ofiarach, których porwał ocean.

  • Secret Lagoon (Flúðir) – Islandia słynie z gorących źródeł, w sąsiedztwie których budowane są baseny i spa. Najsłynniejsze jest Blue Lagoon. Niestety wraz ze sławą szybuje w górę cena. Na szczęście można znaleźć termy mniejsze, może nie tak wypaśne, ale pozwalające się zrelaksować w dużo niższej cenie. Secret Lagoon jest dobrym wyborem na 2-3 godzinki moczenia i pełnego chill-out’u, i nie zrujnuje nas finansowo.

  • Geysir – to właśnie od jego nazwy pochodzi słowo „gejzer”, którego używamy w wielu językach. To gorące źródło potrafi wystrzelić gorącą wodę na wysokość ponad 80 m (2. miejsce na świecie, po amerykańskim Steamboat). Niestety robi to bardzo rzadko (co kilka lub kilkanaście lat). Niemniej, tuż obok mamy Strokkur, który ku uciesze zgromadzonych turystów tryska wrzątkiem na 20-30 metrów nawet co kilka minut. Robi to piorunujące wrażenie – muszę przyznać, że cieszyłem się jak małe dziecko.

  • Gullfoss – dosłownie „złoty wodospad” jest jednym z najbardziej ikonicznych wodospadów Islandii. Potężny z dwoma stopniami. Jeśli chcemy podejść i podziwiać go z bliska musimy być przygotowani, że kompletnie zmokniemy. Hektolitry wody rozbryzgują się o skały tworząc wrażenie pary, jakby to były gorące źródła.

  • Seljalandsfoss i Gljúfrabúi – kolejne dwa z kilku odwiedzonych przez nas wodospadów. Są szczególnie ciekawe, gdyż w przypadku Seljalandsfoss można wejść za kaskadę i obejrzeć wodospad niejako od wewnątrz, a Gljúfrabúi znajduje się wewnątrz jaskini, i choć nie jest przesadnie duży, akustyka i efekty wizualne zostają w pamięci na długo.
  • Vestmannaeyjar – gdybym miał wybrać tylko jeden najlepszy punkt naszej wycieczki, to byłyby to właśnie wyspy Westmanna. Po pierwsze „upolowaliśmy” wspaniałą pogodę. Pierwotny plan zakładał popłynięcie tam dzień wcześniej, ale po sprawdzeniu pogody, zweryfikowaliśmy plany i była to świetna decyzja (kolejny przykład, że trzeba być tutaj bardzo elastycznym. Plan dobrze mieć, ale pogoda szybko go zweryfikuje). Na głównej wyspie mamy urocze miasteczko z pięknymi domkami i polem golfowym w pozostałości wielkiego krateru, który teraz również służy za amfiteatr podczas różnego rodzaju imprez. Ale to co nas tutaj ściągnęło i absolutnie zauroczyło to cudne maskonury (ang. puffins). Maskonur to średniej wielkości ptak wodny (świetny pływak), którego łacińska nazwa Fratercula arctica oznacza arktycznego braciszka. Jego przesłodki wygląd skradł nasze serca, a dodatkowo  okazało się, że mamy z Ewą coś wspólnego z tymi słodziakami. Tak jak my, maskonury łączą się w pary na całe życie, a potrafią dożywać nawet 30 lat.

  • Þingvellir – park narodowy, gdzie w końcu mogliśmy zobaczyć jakieś drzewa. Generalnie na Islandii nie ma drzew. Jest to skutek intensywnego wylesiania w przeszłości, jak również wynik licznych erupcji i niesprzyjającej gleby. Co prawda widać gdzieniegdzie efekty prób działań rewitalizacyjnych w formie nielicznych szpalerów stosunkowo niedawno posadzonych drzewek, ale to dopiero w tym parku zobaczyliśmy coś co przypomina nasze lasy. Na minus, wraz z roślinnością pojawiają się upierdliwe meszki, które potrafią mocno uprzykrzyć spacery czy biwakowanie. W naszym przypadku nie było dramatu, ale byliśmy przygotowani i mieliśmy ze sobą siateczki. Fani „Gry o Tron” mogą tu rozpoznać miejsca z ekranu, ponieważ niektóre sceny do tego serialu były kręcone właśnie w tej lokalizacji. A amatorzy geologii mogą naocznie doświadczyć zmian jakie zachodzą w skorupie ziemi, bowiem to tutaj stykają się płyty tektoniczne euroazjatycka i północnoamerykańska. Przechodziłem przez mostek zbudowany nad szczeliną, która jeszcze 15 lat temu była normalną szutrową ścieżką, a teraz poszerza się z prędkością 2 cm na rok.  

  • Reykjavik – stolica kraju, której zwiedzanie zostawiliśmy na ostatni dzień pobytu. Większość odwiedzających twierdzi, że nie ma tu zbyt wiele do zobaczenia i 3 godziny w zupełności wystarczą. Nie zgadzam się. Chyba że faktycznie chcemy tylko ograniczyć się do odwiedzenia charakterystycznej katedry (będącej jednocześnie drugim najwyższym budynkiem Islandii) i instagramowej tęczowej ulicy. Ale miasto ma dużo więcej do zaoferowania. W porcie możemy skorzystać z różnego rodzaju rejsów, w tym na obserwację wielorybów. Do wyboru mamy liczne muzea i wystawy, ale ja w szczególności chciałbym polecić dwa miejsca. Jedno z nich to Lava Show. Jedyne miejsce za świecie, gdzie wewnątrz budynku w specjalnym piecu przygotowują prawdziwą lawę o temperaturze 1100’C i wlewają ją do pomieszczenia w którym siedzimy, a prowadzący, bawiąc się ciekłą skałą, opowiada o wulkanach i zachodzących w nich procesach. Kolejna atrakcja to FlyOver Iceland, którego główny punkt to symulator. Siedzimy zapięci niczym na rollercoasterze, nóżki dyndają w powietrzu, a otacza nas potężny ekran wyświetlający obraz w niewiarygodnej rozdzielczości. Dorzućmy do tego wiatr dmuchający w twarz i skomplikowaną maszynerię, która rzuca nami bezlitośnie imitując przeciążenia i czujemy się niczym na motolotni przelatując nad najpiękniejszymi miejscami na Islandii w różnych porach roku. Niesamowite jak łatwo oszukać nasz mózg. I niesamowite jak przepiękna jest Islandia i jak de facto mało udało nam się zobaczyć.

To doświadczenie dodatkowo wzmocniło w nas poczucie niedosytu, ale to dobrze. Więc nie żegnamy się z Islandią, ale mówimy jej „do widzenia”.

A Wam dziękuję za uwagę i życzę wielu takich cudownych podróży.

poniedziałek, 7 kwietnia 2025

Saragossa, Walencja - Hiszpania, część 3 - ostatnia

Nie samą Saragossą człowiek żyje. 

W rejonie Aragonii jest dużo ciekawych miejsc do zwiedzenia. Chcieliśmy zrobić sobie 1-dniową wycieczkę, max. 2 godziny jazdy od Saragossy. W planach była Pampeluna, ale akurat na ten dzień prognozy były wyjątkowo niekorzystne. Pojechaliśmy zatem na południowy-zachód. Najpierw urocze miasteczko Calatayud, z pięknymi murami obronnymi i ruinami zamku górującymi nad miastem. Wąskie i strome uliczki prowadzące do zamku stanowiły nie lada wyzwanie, żeby pokonać je autem. Zwykle w takich sytuacjach to tylko Ewa piszczała i zakrywając oczy błagała, abym porzucić plan takich ekstremalnych podjazdów, tudzież zjazdów i wciskania się w szczeliny 20 cm szersze od samochodu. Tym razem miałem w aucie stereo, gdyż mojej kochanej żonie wtórowała kochana córeczka. Okej, odpuszczam. Parkuję auto i ruszamy na pieszo pod górę. Jednak szybko się okazuje, że podejście będzie zbyt wymagające. Dodatkowo, zobaczywszy jak tą drogę pokonuje w zawrotnym tempie lokalna pani kierowca w starym VW golfie, dziewczyny postanowiły dać mi szansę. Po kilku minutach i kilku mocniejszych uderzeniach serca podziwialiśmy panoramę miasteczka budzącego się do życia. Zjeżdżamy do centrum i siadamy na kawkę i dodatkowo zamawiamy wspomniane już wcześniej churrosy z czekoladą. Pan nie może pojąć, że chcemy 1 porcję (4 szt.) na 3 osoby, więc przynosi cały półmisek chyba ośmiu. Na moje protesty, że chcieliśmy tylko cztery, macha ręką i zaczyna opowiadać, że to specjalna jego receptura z Kolumbii. Brzmi zachęcająco, ale zacząłem się obawiać czy to białe to na pewno cukier…

Nasz kolejny przystanek to Monasterio de Piedra – kompleks klasztorno-parkowy. Przepiękne miejsce, szczególnie jeśli chodzi o część parkową, która pełni rolę ogrodu botanicznego (mamy tabliczki z nazwami roślin – również po angielsku, co wcale nie jest oczywiste) oraz liczne wodospady, niektóre całkiem spore. Warto zabrać tu ze sobą coś do jedzenia i picia, bo to idealne miejsce na piknik, a żeby zwiedzić cały kompleks to potrzebowalibyśmy pewnie kilku godzin, więc sporo okazji, żeby zgłodnieć.

Tutaj dopiero było widać turystów z całego świata. Bilety do najtańszych nie należą, ale na pewno warto. Na plus: ogromny bezpłatny parking. Na minus: przyklasztorny bar. Nie dość, że ciężko się dobić, żeby cokolwiek zamówić, to dodatkowo jest drogo i słabo, więc – jak już wspomniałem – warto zabrać jedzonko ze sobą i zjeść na łonie natury.

Na ostatni dzień zaplanowaliśmy zwiedzanie Walencji. Przypominam, że to właśnie z tego miasta lecieliśmy i tu wypożyczaliśmy auto. Lot powrotny był dopiero po 21, więc przed nami cały dzień.

Po drodze jednak odbiliśmy nieco z trasy, żeby odwiedzić Albarracín – miasteczko, które w 2005 roku otrzymało tytuł najpiękniejszego miasta w Hiszpanii.  Faktycznie, położenie na stromym zboczu, jakby wrośnięte w skałę oraz średniowieczna architektura robią piorunujące wrażenie. Byliśmy tu w poniedziałek rano, więc nie było turystów, a miasteczko dopiero budziło się do życia. Usiedliśmy na kawę i kontemplowaliśmy otaczające piękno i spokój.

Spokój, którego nie sposób doświadczyć w Walencji. Miasto to jest kompletnym przeciwieństwem Saragossy. Zatłoczone, głośne, pełne turystów, ale też bezdomnych i żebraków. Przebijanie się przez miasto autem to istna bitwa o przetrwanie, gdzie linie na jezdni są wyłącznie umowne i obowiązują tu prawa dżungli.

Niemniej, ma to swój urok. Osobiście bardzo lubię duże wielokulturowe miasta, ale muszę przyznać, że tutaj trochę mnie to przytłoczyło. Może to kwestia nagłej zmiany? Kilka dni w dość spokojnych okolicznościach, a tu nagle taki „strzał”.

Walencja jednak może się podobać. Znajdziemy tu piękny nowoczesny kompleks - będący wizytówką miasta – z budynkiem opery, muzeum nauki czy oceanarium. Stare miasto z licznymi zabytkami oraz oczywiście piękne szerokie plaże z drobnym piaseczkiem.

Oczywiście, mamy mnóstwo barów i restauracji do wyboru. To tutaj zdecydowaliśmy się skorzystać w jednej z restauracji z opcji dość popularnej w Hiszpanii, mianowicie „menú del día” (dosł. menu dnia). Chodzi o to, że w porze lunchu mamy w jednej dość przystępnej cenie zestaw składający się z „primer plato” czyli przystawki/pierwszego dania, „segundo plato” - dania głównego i „postre” – deseru, ew. napoju, jeśli na deser nie mamy miejsca. Zazwyczaj do wyboru są 2-3 opcje każdego z dań, a cena takiego zestawu aktualnie wacha się od 12 do 18 euro.

Niniejszym zamykam temat tej wycieczki. Mam nadzieję, że zachęciłem do zwiedzania nie tylko nadmorskich miejscowości Hiszpanii. Do następnego!

Więcej zdjęć do obejrzenia na Fb:

https://www.facebook.com/share/p/16RXyELwsQ/

niedziela, 6 kwietnia 2025

Saragossa, Hiszpania - część 2

Witam w części drugiej.

Bez zbędnego wstępu, przechodzę od razu do obiecanego meritum, czyli jedzenia (jeśli nie czytaliście części 1, to polecam najpierw do niej zajrzeć). Jednym z najważniejszych dla nas elementów odkrywania nowych miejsc jest możliwość próbowania lokalnych przysmaków i poznawania danego regionu „przez kuchnię”.

Zanim przejdę dalej, muszę tutaj wspomnieć o aspekcie językowym. Generalnie Hiszpanie mówią po angielsku - delikatnie rzecz ujmując – słabo. OK, w dużych turystycznych ośrodkach w hotelach i restauracjach jest szansa się porozumieć, ale Saragossa, jak już pisałem, nie jest szczególnie oblegana przez turystów z zagranicy. Co więcej, przez te prawie 4 dni, które spędziliśmy w tym mieście, dosłownie 1 (jeden) raz usłyszałem na ulicy język angielski i może ze trzy razy język inny niż hiszpański.

Dla mnie to była świetna okazja sprawdzić swój poziom, bo w końcu uczę się español od ładnych kilku miesięcy. Ale o tym za chwilę. Zacznijmy od początku.

Śniadania mieliśmy w hotelu, w stylu typowo południowym, czyli raczej na słodko z dużym wyborem słodkiego pieczywa, bułeczek, croissantów w towarzystwie dżemów i marmolad. Z dań wytrawnych, oprócz wędlin i serów oraz salsy z pomidorów była hiszpańska tortilla de patatas, czyli rodzaj grubego omletu z jajek i ziemniaków.

Na drugie śniadanie zasiadaliśmy zwykle w kawiarni lub w specjalnych lokalach zwanych churreria na tradycyjne hiszpańskie churrosy, czyli smażone na głębokim oleju „paluchy” z ciasta przypominające to na pączki. Obowiązkowo serwowane z gorącą czekoladą (mi bardziej kojarzyła się z budyniem czekoladowym). Kombinacja potwornie słodka i tłusta. My taką normalną porcję (4-6 szt. + filiżanka czekolady) zjadaliśmy we trójkę i mieliśmy dość. Nie zrozumcie mnie źle, są pyszne, ale nie wyobrażam sobie jeść tego za często, a wiem, że niektórzy jadają je codziennie. Mi pomagało, że popijałem je niesłodzoną czarną kawą.

Przy okazji, kilka słów o kawie. Cenię Hiszpanię, ale i Włochy za to, że traktują ten napój jak coś normalnego. Może ciężko będzie znaleźć karmelowo-waniliowe frappuccino otulone bezglutenowo-wegańską migdałową chmurką ze szczyptą szałwii, ale jeśli chcemy prostej kawy to dostaniemy ją wszędzie o każdej porze i to w normalnej cenie. Zwykle za kawę zapłacimy 1,20-1,80 euro. Najwięcej nas kosztowała w naprawdę ekskluzywnej restauracji (tam pewnie mogliby dostać karmelowo-waniliowe frappuccino), gdzie koszt 1 kawy wyniósł ok. 2,50 euro, czyli i tak mniej niż w wielu polskich kawiarniach.

No i zamawianie kawy po hiszpańsku szło mi całkiem sprawnie. Troszkę gorzej szło jak trzeba było zamówić coś do jedzenia. To znaczy, ja sobie dobrze radziłem z mówieniem, oni czasem nie rozumieli, no i gorzej szło, jak miałem zrozumieć co do mnie mówią ;( Hiszpański jest bardzo „szybkim językiem” i na początkowym etapie ciężko ich zrozumieć.

W konsekwencji raz zamówiłem chyba coś innego niż chciałem, ale co tam. Następnym razem będzie lepiej.

Zapewne „obiło” wam się o uszy słowo „tapas” czy bardziej spolszczone „tapasy”. Kulinarny symbol Hiszpanii. Ale co to jest? Nie jest to żadna konkretna potrawa. „Tapa” to po prostu mała porcja dania, często serwowana na małym talerzyku, przekąska do piwa czy kieliszka wina.  

Jest to świetna okazja do popróbowania różnych lokalnych specjalności, jednocześnie nie objadając się przesadnie i nie nadwyrężając portfela. Przy okazji, ważny protip: nie szukajcie na siłę lokali o nazwie „Tapas Bar”, to są zazwyczaj typowe „tourist traps”. Generalnie praktycznie każdy bar serwuje tego typu przekąski.

W ścisłym centrum Saragossy znajdziemy dzielnicę starego miasta, zwaną „El Tubo”, z wąskimi uliczkami i szczególnym nagromadzeniem najróżniejszych barów, pubów i restauracji. To świetne miejsce do eksploracji kulinarnych. Znaleźliśmy tu „El Champi” – lokal specjalizujący się w zasadzie w jednym daniu z pieczarek, mianowicie nabite na grzankę przysmażone 3 duże kapelusze tego grzyba plus krewetka, a to wszystko w towarzystwie aromatycznego sosu czosnkowo-pietruszkowego. Petarda. Pochłonięte na stojąco przy barze i spłukane szklaneczką zimnego piwka... Mmm, na samo wspomnienie cieknie mi ślinka.

Co ciekawe, Saragossa jest również znana z pysznych owoców morza, mimo położenia stosunkowo daleko od wszelkich portów.    

Teraz „dwa słowa” o pogodzie. Można by się spodziewać, że pod koniec marca w Hiszpanii będzie co najmniej ciepło. Niestety nie wszędzie. W sumie nie możemy narzekać na temperaturę, bo oscylowała w granicach 15-18 stopni, ale silny wiatr zdecydowanie dokuczał. Wszyscy przecież wiemy: że tak zacytuję z pamięci klasyka – „Najgorszy jest wiatr. Bo jak jest zimno i nie ma wiatru, to jest ciepło. A jak jest ciepło i jest wiatr, to jest zimno…” Koniec cytatu.  

O ile Rzym to Wieczne Miasto, o tyle Saragossa to dla mnie Wietrzne Miasto. I to nie jest kwestia naszego szczęścia, ponoć tu tak wieje bardzo często.


sobota, 5 kwietnia 2025

Saragossa, Hiszpania - część 1

Chciałbym Was tym razem zabrać w podróż do serca Hiszpanii: Aragonii i jej stolicy Saragossy. Nie jest to oczywisty cel turystyczny, bo daleko od morza, więc tym bardziej zapraszam do lektury, a nuż stwierdzicie, że warto odwiedzić to miasto.

Dla nas ta podróż nie była typowym wypadem na zwiedzanie. Przyjechaliśmy tu z Ewcią odwiedzić naszą dzielną córeczkę, która studiuje pół roku na tutejszym uniwersytecie w ramach programu Erasmus.

Do Saragossy nie jest łatwo się dostać samolotem z Polski. Bezpośrednich lotów nie ma, trzeba lecieć z przesiadką. Najlepiej czasowo wypada przez Londyn lub Paryż. Można też dolecieć do Barcelony lub Madrytu i dalej pociągiem, lub tak jak my: do Walencji i wypożyczonym autem pokonać nieco ponad 300 km do Saragossy. Zresztą zarówno od Madrytu, Barcelony czy Bilbao na południu, odległości są podobne.

Jeśli chodzi o wypożyczenie auta, to nawet w turystycznej Walencji można znaleźć naprawdę atrakcyjne oferty. Nam trafił się praktycznie nowy (z przebiegiem zaledwie 2400 km) Seat Arona. Za to autko bez limitu kilometrów, z pełnym ubezpieczeniem, na całe 5 dni zapłaciłem zawrotną cenę … (tutaj werble budujące napięcie) … 80 euro! Nie za dzień, ale za wszystkie 5 dni. Nawet z paliwem jest to dużo taniej niż byśmy zapłacili za dojazd pociągiem. Oczywiście musimy pamiętać, że byliśmy pod koniec marca, zdecydowanie nie w wysokim sezonie. Ale cena i tam mnie pozytywnie zaskoczyła. Taniej udało mi się chyba tylko na Malcie, ale to było mniejsze auto.

O ile w hiszpańskich miastach, zwłaszcza w Walencji, prowadzenie samochodu może wymagać stalowych nerwów i oczu dookoła głowy, to na autostradach o dziwo jest pełen relaks. Drogi są w większości bardzo dobrej jakości, a kierowcy (być może z obawy o swoje portfele i punkty) skrupulatnie przestrzegają ograniczenia prędkości do 120 km/h i nie spotkałem się z przejawami agresji drogowej jaką często widywałem np. w Grecji (co się stało ze stereotypowym hiszpańskim temperamentem??).

Nawet po Saragossie – mieście wielkości Wrocławia (z 660 tyś. mieszkańców) – jeździło się całkiem przyjemnie. Niewątpliwie problemem jest jednak parkowanie. Mimo, że nasz hotel nie był w samych centrum Saragossy, a ok. 30 min. na pieszo, to szukanie wolnego miejsca (nawet płatnego) zajęłoby dużo czasu, więc ostatecznie zdecydowaliśmy się na parking hotelowy – niestety dość drogi.

Większość najciekawszych atrakcji jest w ścisłym centrum, więc można ogarnąć na pieszo, ale komunikacja miejska też dobrze funkcjonuje. Jest co prawda tylko 1 linia tramwajowa, która prowadzi główną arterią miasta, ale liczne linie autobusowe bez problemu dowiozą nas do każdego miejsca. Alternatywą są też taksówki. Osobiście nie sprawdzałem, ale ponoć nie są drogie. Zwłaszcza w nocy może to być jedyna opcja.

A zatem, co można tu zobaczyć. Najważniejszym punktem miasta jest Bazylika katedralna Nuestra Señora del Pilar (Matki Bożej na Kolumnie). Muszę przyznać, że pierwotnie nie sądziłem, że będzie to coś specjalnego, ale jak już weszliśmy do środka to trochę mnie zatkało. Wielkość i rozmach z jakim została wybudowana, liczne kapliczki, wewnętrzna kopuła kamienna, a przede wszystkim detale potężnego alabastrowego ołtarza robią piekielnie dobre wrażenie (użycie słowa „piekielnie” w kontekście bazyliki jest całkowicie przypadkowe, albo nie…). Sam jestem zaskoczony, bo generalnie zwiedzanie kościołów to nie do końca moja bajka, i pewnie gdyby tu była długa kolejka do wejścia lub drogie bilety, to bym odpuścił, a szkoda by było tego nie zobaczyć. A tu było i za darmo i bez kolejki.

Trzeba jednak zapłacić, żeby wjechać na punkt widokowy na jednej z wież bazyliki, skąd możemy podziwiać panoramę całego miasta. Ale zdecydowanie warto.

Przy okazji, wspomniana Matka Boża na Kolumnie to nie tylko symbol Saragossy, ale również patronka krajów hiszpańskojęzycznych. Objawiła się ponoć właśnie tutaj nad rzeką Ebro, Jakubowi Apostołowi w roku 40 n.e. Jakubek nie bardzo sobie radził z krzewieniem chrześcijaństwa, a to objawienie zdecydowanie mu pomogło.

Warto wspomnieć, że miasto już wtedy istniało, więc liczy sobie ponad 2 tyś. lat. Założone jeszcze przed naszą erą jako rzymska kolonia przez Cesarza Augusta, który nazwał miasto swoim imieniem, czyli: Caesaraugusta. Nazwa ta po podbojach muzułmańskich została zniekształcona jako Saraqusta, by w końcu w języku hiszpańskim zostać najpierw Saragosą, a potem Zaragozą.

Kolejnym punktem „must-see” jest niewątpliwie Alfajeria - ufortyfikowany średniowieczny pałac muzułmański. Oprócz podziwiania architektury w stylu mauretańskim możemy tu zobaczyć obszerną wystawę poświęconą jednemu z najwybitniejszych hiszpańskich artystów, dumy Aragonii (bo urodził się niedaleko Saragossy) – Francesco Goi. Ciekawostka: Goya namalował swój pierwszy fresk we wspomnianej powyżej Bazylice del Pilar, i to właśnie wtedy jego kariera nabrała tempa. W ciągu ponad 50 lat swojej pracy stworzył około 700 malowideł (niektóre imponujących rozmiarów) i ponad tysiąc rysunków i grafik.

W pałacu mieści się również siedziba parlamentu Aragonii, a ponieważ byliśmy akurat w niedzielę, to sala obrad była dla nas dostępna do zwiedzenia.

W kolejnym poście napiszę o rzeczy najważniejszej – czyli o jedzonku i moich zmaganiach z językiem hiszpańskim, a także o tym co można zobaczyć w niewielkiej odległości od Saragossy.    




sobota, 24 sierpnia 2024

Nowegia kamperem – część 5 – ostatnia

Dziękuję wszystkim za pozytywny odzew i mobilizowanie mnie do dalszego pisania.

Zanim przejdę do obiecanego podsumowania, kilka słów o ostatnim ważnym punkcie na naszej norweskiej trasie – Oslo. Myśleliśmy, że po blisko dwóch tygodniach blisko natury zatęsknimy za zgiełkiem dużego miasta. Nic podobnego. Choć Oslo może się podobać i na pewno ma dużo do zaoferowania, to niestety blado wypada w porównaniu z przepiękną przyrodą terenów niezurbanizowanych. 

Skusiliśmy się na zwiedzanie miasta z przewodnikiem, dzięki czemu dowiedzieliśmy się sporo o historii miasta i najważniejszych zabytkach. Zwiedzanie (rezerwowane przez aplikację GetYourGuide) było w dużej grupie, więc nie nadszarpnęło to naszych finansów, a Daniel (pół-Brytyjczyk, pół-Norweg) w bardzo ciekawy i dowcipny sposób przybliżył nam nie tylko Oslo, ale ogólnie kulturę kraju i jego mieszkańców. Zapewne dla większości nie jest tajemnicą, że Norwedzy nie przepadają za bliskim kontaktem i innymi, jednak pewnie nie wiecie, że mocno cierpieli podczas trzech lat pandemii, kiedy obowiązywał bardzo rygorystyczny nakaz utrzymywania dystansu 2 metrów od innej osoby. Ponoć byli niewymownie szczęśliwi, gdy po zakończeniu pandemii mogli w końcu zachować dystans 10 metrów…

Wybraliśmy się również na krótki rejs po zatoce Oslo. Stateczek jest w zasadzie częścią miejskiego transportu publicznego i dzięki niemu możemy odwiedzić wszystkie 8 wysepek leżących w tej zatoce. Uderzające było jakie są urocze i spokojne w kontraście do sąsiadującej stolicy.

Nieubłaganie przyszedł czas na obiecane podsumowanie i parę słów o kosztach, bo wiem, że wielu z Was to interesuje.

Zacznę od rzeczy przyjemnych, czyli PLUSY takich wakacji:
- niezależność (mamy wszystko ze sobą i możemy stanąć na nocleg praktycznie wszędzie);
- koszt (taniej niż wynajem noclegów w Norwegii), legalnie i bezpiecznie można nocować w kamperze „na dziko”, a serwis kampera (zrzut „szarej” wody, uzupełnienie czystą wodą i opróżnienie kasety toalety) w wielu miejscach zrobimy za darmo lub za symboliczną opłatę;
- komfort (pojazd jest wygodny, a dzięki dużym szybom i wysokiej pozycji, łatwo podziwiać piękne widoki);
- sprzyja rodzinnej integracji (spędzamy cały czas ze sobą) – tak, wiem, można to również umieścić po stronie minusów 😊

A jakie są MINUSY?
- gabaryty kampera (trzeba się oswoić i nie każdy będzie czuł się pewnie za kierownicą; szczególnie trudne może być parkowanie i poruszanie się po miastach);
- podczas jazdy jest dość głośno (to mnie zaskoczyło, bo jest zdecydowanie głośniej niż w tradycyjnym samochodzie osobowym – tu coś trzeszczy, tam coś stuka, więc trudniej się rozmawia z pasażerami siedzącymi z tyłu);
- zanim ruszymy trzeba pamiętać o wielu rzeczach (np. zabezpieczenie okien, szafek i szuflad, bo jak odjedziemy np. z otwartym okienkiem w sypialni to szybko je bezpowrotnie stracimy, a wraz z nim wpłaconą kaucję);
- rośnie brzuszek (żona tak mi wypomniała… No i obserwując większość kamperowców, chyba coś w tym jest);
- koszt (tak, wpisałem to też w plusach; więcej o kosztach za chwilę).  

W 15 dni przejechaliśmy kamperem w sumie ponad 4100 kilometrów. Z tego ok. 2500 km po samej Norwegii, gdzie średnio dziennie pokonywaliśmy ok. 200 km. 

Największym naszym kosztem było wypożyczenie kampera. Pamiętajcie, że my mieliśmy pojazd raczej z tych większych i nowszych, i w najwyższym sezonie, więc kosztowało nas to 650 zł za dobę (wyjeżdżając poza sezonem możemy zaoszczędzić nawet połowę). W cenie mamy już serwis, nabitą butlę z gazem i ubezpieczenie pojazdu. Zasadniczo wszystko oprócz naturalnie paliwa. 

Na paliwo wydaliśmy prawie 3 tyś. zł (cena diesla w Norwegii to 7,30-8,00 zł/l, ale za to w Szwecji już tylko ok. 6,50 zł/l, czyli nawet dużo taniej niż przy autostradach czy drogach ekspresowych w Polsce, gdzie widziałem nawet po 7,50 zł/l). 

Prom Polska-Szwecja: 2 tyś. zł w obie strony za kamper + kajuta dla 4 osób + pies.

Opłaty za drogi, tunele i promy w Norwegii: ok. 400 zł.
Jedzenie (zakupy spożywcze, kawiarnie, bary): ok. 1500 zł, mimo że dużo jedzenia zabraliśmy ze sobą z Polski. Jak wspominałem, do restauracji nie chodziliśmy, bo to by nas całkowicie zrujnowało finansowo, ale też chcieliśmy popróbować lokalnych przysmaków. W tym celu polecam aplikację TooGoodToGo. Funkcjonuje również w Polsce, ale nie ma porównania do Skandynawii. Zasadniczo chodzi o to, że można za ułamek wartości dostać produkty, które mają krótki termin przydatności, ale są pełnowartościowe i nadal świeże. W rezultacie zostajecie bohaterami, bo uratowaliście jedzenie przed wyrzuceniem i nie nadwyrężyliście portfela.

Atrakcje (muzea, skanseny, wjazdy kolejką, itp.): ok. 700 zł.

Parkingi (w tym noclegi na płatnych parkingach w Bergen i Oslo): 310 zł.

Kempingi (dwa w ciągu całego pobytu): 260 zł – ponoć we Włoszech czy Chorwacji ciężko za tyle znaleźć kemping na 1 noc.

Do tego dochodzą pamiątki oraz ubezpieczenie turystyczne, ale to kwestia bardzo indywidualna, więc pomijam tutaj.

Jeśli będziecie sobie podsumowywać te koszty, to pamiętajcie, że była nas czwórka praktycznie dorosłych + pies.
Z ciekawości Ewa sprawdziła ceny dwutygodniowych wakacji all inclusive dla naszej rodziny na południu Europy lub w Egipcie i wygląda, że taki wyjazd wyszedłby nas drożej.     
    
Już kilka osób, wiedząc że mi się spodobało, pytało: „To kiedy kupujesz kampera?” Otóż nie planuję. Po pierwsze, nie stać mnie. A nawet gdybym miał luźne 300 tyś. (bo co najmniej tyle trzeba by wyłożyć na nowy pojazd) to żeby to miało ekonomiczne uzasadnienie, musielibyśmy nim wyjeżdżać kilka razy do roku, a na to się nie zapowiada. Chyba że wygram na loterii albo w konkursie producenta pasztetu (jest aktualnie do wygrania kamper – zainwestowałem całe 12,50 zł w ich pasztet – trzymajcie kciuki).  

Podsumowując, to był rewelacyjny wyjazd (nasze drugie najlepsze wakacje, bo nr 1 nadal pozostaje żeglowanie jachtem po wyspach greckich). I wiem, że na pewno jeszcze nie raz spróbujemy kamperowania, ale może w odleglejszych zakątkach, do których dotrzemy samolotem i wynajmiemy kampera na miejscu.

Dajcie znać czy uważacie, że Wam podobałby się taki rodzaj wypoczynku. Do następnego!



Islandia - lipiec 2025

Opuściliśmy Islandię, ale Islandia i jej widoki szybko nas nie opuszczą. Spokojnie, nie będę tu przesadnie słodzić. Nie będzie t...

Popularne